patafizyka, metaweryzm i patataje...
pograniczne i przezgraniczne eksperymenty,.... Absurdystyczne Misterium Mortis, szaleństwa sztuki
poniedziałek, 20 lipca 2009
David Černy- obrazoburcza instalacja Europa
Sztuka prowokacji
Czeski rząd promuje swojego artystę- skandalistę, który wpisał się w polską teorię sztuki - metaweryzm. Wymyślił ją już w 1988 roku Piotr Szmitke z Katowic, ale swojego czeskiego kolegi o plagiat nie oskarża.
Europa wciąż nie wie, czy się dąsać, czy jednak śmiać z obrazoburczej instalacji, jaką w Brukseli zaproponował czeski artysta David Černy. Pokazał stereotypowe wyobrażenia i fobie 27 krajów członkowskich. Polska to kartoflisko z zakonnikami trzymającymi flagę gejowską, na mapie Niemiec autostrady krzyżują się w kształcie swastyki, a Bułgaria jest turecką toaletą.
W dodatku Černy otrzymał dotację na nadzorowanie projektu, w który zaangażowani mieli być twórcy z 26 państw UE, a on instalację wykonał za nich i zgarnął całą kasę. Wyszło jak w czeskim filmie, nikt nic nie wiedział.
Kiedy politycy unijni koncentrowali się na ułomnościach narodowych, które Černy wystawił na pośmiewisko, a krytycy nad groteskowym ich wyolbrzymianiem, dumny i szczęśliwy z kontrowersyjnej instalacji w Brukseli chodził wciąż katowicki artysta Piotr Szmitke. Odnalazł w niej swoje pomysły.
Manipulacja artystami
Czech David Černy nie zrobił niczego nowego. Jak wielu skandalistów skupionych na promocji swojego nazwiska przez zaskakiwanie widzów nowatorskimi pomysłami, tym razem po prostu chybił. Użył zabiegu artystycznego, który w sztuce nowoczesnej pod nazwą metaweryzm dawno istnieje. Doktrynę tę sformułował w 1988 roku w Paryżu właśnie Szmitke. Od tego czasu konsekwentnie tworzy wymyślonych przez siebie artystów, pisze im życiorysy i wciąż uzupełnia ich dorobek.
Černy zrobił to samo. Najciekawsza w jego pracy jest właśnie manipulacja z wymyślonymi artystami reprezentującymi każdy z poszczególnych krajów członkowskich UE.
Instalację dotyczącą Polski zaprojektował niejaki Leszek Hirszenberg, niby polski artysta. Černy zadbał nawet o jego stronę internetową, z której wynika, że interesuje się głównie fotografią. Po pierwszej fali krytyki niektórzy próbowali dotrzeć do Hirszenberga i mu zmyć głowę. A on istnieje tylko w wirtualnym świecie.
Černy całą instalację wykonał sam, z niewielką pomocą swoich czeskich przyjaciół artystów. Pozostałym 26 twórcom nadał imiona, nazwiska, powymyślał życiorysy, dorobek artystyczny i wcielił się w te postaci.
W zeszłym tygodniu zaśmiewaliśmy się z kawału, który czeskiej prezydencji europejskiej zrobił artysta David Czerny, stawiając przez gmachem unijnym szyderczą instalację złożoną rzekomo z dzieł artystów krajów członkowskich.
Wszystko miało karykaturalną wymowę, wykpiwającą poszczególne przywary narodowe. Nasz kraj reprezentowało dzieło niejakiego Ludwika Hirszenberga, pokazujące, jak nad polskim ugorem grupa księży i zakonnic wznosi gejowską flagę. Śmiechu było co niemiara i jeszcze więcej świętego oburzenia, gdy wyszło na jaw, że Czerny wszystko zrobił sam, artystów z krajów członkowskich wymyślił (w tym naszego Hirszenberga) i zabawiał się przednio, gdy ministrowie kultury poszukiwali ich adresów, aby przykładnie ukarać za szyderstwo.
Komentatorzy i publicyści prześcigali się w pochwałach dla Davida Czernego za oryginalny pomysł. Tymczasem to nic nowego. Już 14 lat temu katowicki malarz Piotr Szmitke wykonał podobny numer i solidnie sobie zakpił z naszego establishmentu. Ogłosił, że odnalazł zapomniany prąd w sztuce zwany metaweryzmem, wywodzący się ze Śląska. Wymyślił kilkunastu klasyków gatunku, na czele z jego prekursorem Zyndramem z Murcek.
David Cerny calls his "Entropa" installation "a playful analysis of national stereotypes."
Piotr Szmitke, twórca interdyscyplinarny ,metawerysta
Piotr Szmitke, także Piotr Schmidtke - polski twórca interdyscyplinarny i teoretyk sztuki. Jest autorem i propagatorem nowego pojęcia w sztuce - metaweryzm. Malarz, scenograf, kompozytor i dramatopisarz - od czasu premiery jego autorskiej opery wystawionej w Operze Śląskiej Muzeum Histeryczne Mme Eurozy w 2005 roku, ogłoszony został jednym z najbardziej wszechstronnych twórców w Europie. Uprawia również sztukę video, instalacje i performance, reżyseruje słuchowiska, spektakle teatralne i muzyczne. W 1990 roku powraca do kraju, osiedlając się na Śląsku, po blisko dziesięcioletnim pobycie w Paryżu, gdzie w 1988 r. ogłoszona została jego metawerystyczna doktryna - teoria tworzenia alternatywnej historii sztuki oparta na założeniu, iż dziełem sztuki jest człowiek je tworzący.
Urodził się w Katowicach, gdzie rozpoczął edukację muzyczną pod kierunkiem matki i artystyczną w Państwowym Liceum Sztuk Plastycznych w Katowicach pod kierunkiem Henryka Wańka. Pod jego wpływem w 1973 roku założył z Romanem Maciuszkiewiczem, Tadeuszem Ginko i Jerzym Kosatką grupę artystyczną META (Młodzi Entuzjaści Twórczości Afirmatywnej).Za nielegalne powielanie i dystrybucje podziemnej gazety META grupa została rozwiązana przez dyrekcję szkoły.
Studiował malarstwo w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych w pracowni Prof. J. Nowosielskiego (dyplom w 1980 r. pod kier. Prof. Andrzeja Strumiłły). Jego praca dyplomowa - Kobieta medium symboliczne - zdobyła wyróżnienie. W latach 1979- 1981 prowadził działalność pedagogiczną w Liceum Sztuk Plastycznych w Katowicach na stanowisku nauczyciela rysunku i malarstwa. Jego uczniami są m.in. Ireneusz Walczak, Zbigniew Blukacz i Krzysztof Kula. 1981 – otrzymał II nagrodę w konkursie „Postawy Twórcze” zorganizowanym przez Związek Polskich Artystów Plastyków W czerwcu 1981 wyjechał do Londynu na zaproszenie Kullman’s Collection. 11 grudnia 1981 wyjechał do Strasburga na zaproszenie Stowarzyszenia Art. Aujourd’hui jako przedstawiciel młodej polskiej sztuki postępowej. Związał się z galerią Galerie du Sagittaire w Strasbourgu, gdzie wystawia w latach 1982-1984. We Francji odbył kursy kompozytorskie pod kier. Jean-Claude'a Ferry'ego, studiował reżyserię teatralną, a także prowadził kursy przygotowawcze do Academie des Arts Decoratifs w Strasbourgu. W latach 1986-88 piastował funkcję dyrektora artystycznego Muzeum Surrealizmu w Melun (Francja).
Szmitke jest: malarzem, rysownikiem, reżyserem filmowym, dramaturgiem, scenografem teatralnym, kompozytorem i muzykiem. Jeśli dodać do tego jeszcze osiągnięcia w teorii sztuki, mamy obraz najbardziej interdyscyplinarnego artysty w Polsce. - W każdym kraju musi się znaleźć taki wariat, który nie widzi innej możliwości niż udział w rzeczach godnych udziału - tłumaczy z właściwą sobie przewrotnością Szmitke. Choć, jak przyznaje, to ciężki kawałek chleba.
Swoje działanie przyrównuje do systemu naczyń połączonych. - Kiedy ktoś drąży jedną dziedzinę, jego fiolka szybciej się napełnia - tłumaczy obrazowo. Kiedy artysta zajmuje się wieloma rzeczami naraz, poziom osiągnięć rośnie o wiele wolniej.Szmitke nie byłby jednak metawerystą, gdyby nie patrzył na świat z różnych perspektyw. Czym jest metaweryzm? To wkład Szmitke w sztukę współczesną i filozofię. Z kilku zasad metaweryzmu rozpisanych w aż dwóch manifestach najważniejsze wydają się dwie: "sztuka jest tworzeniem drugiego człowieka" i "perspektywa optymentalna". Brzmi skomplikowanie, ale w sztuce katowickiego artysty przybiera ciekawe formy. Szmitke potrafi stworzyć wystawę pięciu różnych artystów. Mają inny styl i własną biografię, ale każdy z nich to tak naprawdę Piotr Szmitke. - To patrzenie na ten sam świat oczami ludzi o różnej mentalności - tłumaczy. Od czasów kubizmu, który patrzył na przedmiot z kilku stron naraz, to kolejny krok do przodu.
Swój system filozoficzno-artystyczny Szmitke stworzył i rozpropagował we Francji, gdzie w 1988 roku odbyła się nawet I Konferencja Metawerystyczna. Artysta spędził nad Sekwaną prawie dekadę. Wyjechał z Polski rok po studiach. W ostatniej chwili: był 11 grudnia 1981 roku. - Moja ówczesna dziewczyna, którą zostawiłem we Francji, podobno zaręczyła się z miliarderem. A że była to Miss Siemianowic, bałem się, że ją stracę. Wziąłem malucha i wszystkie swoje płótna i zdążyłem, ale przed Jaruzelskim - wspomina.
To we Francji Szmitke rozwinął skrzydła: malował, pisał też sztuki teatralne, studiował reżyserię, wykładał w Akademii Sztuk Dekoracyjnych w Strasburgu. - Przestałem być konserwatystą, a zacząłem być artystą poszukującym - podsumowuje swój francuski epizod. Po powrocie do kraju dalej pracuje pełną parą. Zaczyna działać w telewizji, w katowickim oddziale zakłada Studio Form Telewizyjnych. Jego film o Zyndramie z Murcek, zmyślonym prekursorze śląskiej kultury, był tak przekonujący, że jego tajemniczą postać badać chcieli nawet doktoranci uniwersytetów.
Czym Szmitke zaskoczy nas tym razem? Na pewno swoją operą "Muzeum Histeryczne Mme Eurozy", którą przygotowuje na bytomskiej scenie. Tło partii wokalnych będzie tam tworzyła muzyka konkretna, czyli realne dźwięki nagrane na ulicy, w lesie czy hucie. Katowicki artysta, trochę jak bohater filmu "Lisbon Story" Wima Wenedersa, polował z mikrofonem na ciekawe odgłosy natury i cywilizacji, z których sam skomponował muzykę. Szalone i ryzykowne? Nie, jeśli wierzy się w moc sztuki. - Sztuka to broń, która lepiej pokonałaby terrorystów, niż jądrowe interesiki generałów. Gdy chmarę opętanych przez fanatyzm ludzi bije się mieczem, ona nim odpowiada. Gdy się ją edukuje, to zaczyna myśleć - wykłada swoje credo Szmitke.
Nominuje Jarosław Świerszcz
historyk sztuki, dramatopisarz znany jako Ingmar Villqist
Piotr Szmitke jest malarzem, wybitnym rysownikiem, uznanym scenografem, twórcą performanców, reżyserem filmowym, kompozytorem i twórcą kierunku w sztuce zwanego metaweryzmem. Wieloletni pedagog, intelektualista, erudyta, znawca sztuki. Ta mnogość talentów i indywidualne oblicze twórczości, niemające nic wspólnego z naszymi kompleksami i prowincjonalizmem, jest według mnie godna najwyższego szacunku. Jego działania prowokują i rozdrażniają tych wszystkich, którzy chcieliby, żeby sztuka współczesna była wygodnymi papuciami i ziołami na uspokojenie, sączonymi przez słomkę własnej niemocy artystycznej. Jeśli cokolwiek znaczy jeszcze na świecie pojęcie "artysta", to Piotr Szmitke jest prawdziwym artystą.
http://www.szmitke.art.pl/
Etykiety:
metawerysta,
Piotr Szmitke,
twórca interdyscyplinarny
Metaweryzm - Piotr Szmitke
Metaweryzm - kierunek w sztuce współczesnej, którego twórcą jest Piotr Szmitke.Kiedy w połowie lat 80. przymus jednorodnego sposobu obrazowania świata był ostro przestrzeganą zasadą Szmitke wymyślił taką drogę jej obejścia, by wielowątkowość jego pracy wyznaczała konsekwentną metodę. Tym sposobem Szmitke przeskoczył całą dekadę, wpisując się w polimorficzny nurt sztuki końca lat 90.
Program twórcy metaweryzmu polega na tym, że tworzy on wirtualne osobowości artystów, w które kolejno się wciela, wyznaczając każdej z osobna życiorys, tło społeczno-kulturowe, a także styl w jakim tworzy ich dzieła zgodnie z zasadą „perspektywy optymentalnej”. Pojęcie to oznacza, że prawdziwa wiedza o przedmiocie płynie z antologii jego postrzegania, sam przedmiot bowiem nie istnieje, w przeciwieństwie do „wyławiającego” go z niebytu umysłu obserwatora. W 1999 r. metaweryzm trafił do programu przedmiotu estetyka dla studentów IV roku filozofii Uniwersytetu Śląskiego.
Metaweryzm na śląskiej scenie
"Muzeum histeryczne Mme Eurozy"
w reż. Ingmara Villqista w Operze Ślaskiej w Bytomiu.
«Nieczęsto oglądamy na Śląsku światowe prapremiery przedstawień zaliczanych do gatunku opery współczesnej. "Muzeum histeryczne Mme Eurozy", wystawione 10 grudnia w bytomskiej Operze Śląskiej, a 12 grudnia w Teatrze im. Wyspiańskiego w Katowicach, to na wskroś awangardowe autorskie dzieło katowiczanina Piotra Schmidtke, twórcy libretta, scenografii, muzyki i jej 140-metrowej przesuwającej się na ekranie kuriozalnej partytury, złożonej z rysunków połączonych zawirowaną albo zygzakowatą kreską. Widz może łowić uchem muzykę, obserwować akcję i jednocześnie popatrywać na ekran, w którym miejscu dzieła jesteśmy.
Fabuła tej opery ma urodę filmową i mogłaby stanowić zarówno treść kiczowatego serialu, hollywoodzkiej superprodukcji, thrillera, science fiction, albo gry komputerowej. Niech nas jednak nie zwiedzie na pozór irrelewantny typ libretta, bo już po jego pobieżnej analizie wyczuwa się kpinę autora z otaczającej nas komercji. To jest opera także na wskroś polityczna, wykpiwająca fantasmagoryczny świat wpływowej korumpującej plutokrocji. 0 zgrozo! Jakże ta nierzeczywistość podobna do polskiej dzisiejszości!
Czy ta artystyczna prowokacja trafi w gust przeciętnego operowego widza? To się wkrótce okaże, a jestem przeświadczony, że ta "metawerystyczna" forma tworzenia bliższa będzie zwolennikom wagnerowskich dzieł.
Po bytomskiej prapremierze widownia była pod wrażeniem wokalnego i aktorskiego talentu Joanny Kściuczyk-Jędrusik [na zdjęciu] - ta artystka z powodzeniem mogłaby grać najwspanialsze role także w teatrze dramatycznym. Należy jednak wyróżnić wszystkich artystów, a głównie balet, wyraźnie rysujący groteskowy obraz pomocny elementom popisów wokalnych, które w tradycyjnej operze nie mogłyby mieć miejsca. Publiczności podobał się sześcioosobowy ansambl muzyki współczesnej pod kierownictwem Tadeusza Serafina (w tej operze nie gra cała orkiestra). Muzyka kapitalnie ilustrowała obraz sceniczny, pobudzając wyobraźnię odbiorców. Było też ciut filmu i dużo teatru w operze. Teatru absurdu, teatru groteski, w ogóle teatru.
Reżyserem dzieła jest chorzowianin Ingmar Villqist, jeden z najbardziej kontrowersyjnych polskich dramatopisarzy - laureat Śląskiego Orła 2005. Autor Piotr Schmidtke: malarz, dramatopisarz, kompozytor, reżyser i teoretyk sztuki, uczeń Henryka Wańka i prof. Jerzego Nowosielskiego, w czasie pobytu we Francji (gdzie również kompletował wiedzę muzyczną i reżyserską) ogłosił nowe pojęcie w teorii sztuki; metaweryzm, które właśnie potwierdził praktyką.Pisze Andrzej Mystek w Raporcie Śląskim.
UBU
Ubu, schlebiając szumowinom i podlizując się ludziom wpływowym, w krwawy sposób przejmuje władzę w państwie pod hasłami walki o wolność i demokrację. Jego głupie i okrutne rządy podporządkowane są tylko jednemu celowi - nabiciu własnej kiesy. Wprowadzane reformy są absurdalne, obywatele biednieją, zaś skarb państwa okazuje się pusty. Ubu, otoczony pochlebcami, wzmaga terror. Podjudzony przez ambasadorów obcych mocarstw wyrusza na wojnę z rosyjskim carem. Wyprawa kończy się klęską. Car z wojskiem wkracza do stolicy, gorąco powitany przez ambasadorów i umiarkowanie przez społeczeństwo, a Ubu z żoną ucieka do Francji. Na końcu filmu wskutek przypadku korona królewska dostaje się w ręce niewidomej kwiaciarki, którą naród ogłasza królową, ku zdumieniu cara, dworu i ambasadorów.
’patafizyka
Po roku 1960 ’patafizyka używana była jako konceptualna podstawa w różnych gatunkach sztuki, zwłaszcza pop-arcie i kulturze popularnej. Prawdopodobnie najbardziej znaną wzmianką dotyczącą ’patafizyki pozostaje piosenka Beatlesów Maxwell`s Silver Hammer z fragmentem Joan was quizzical, studied pataphysical / Science in the home, wydana w 1969 na płycie Abbey Road.
Współczesne prace związane z tradycją ’patafizyczną kładą zwykle nacisk na proces twórczy, w którym przypadek i arbitralne wybory grają kluczową rolę.
Wzorem są m.in. prace Marcela Duchampa i Johna Cage'a.
Współczesne prace związane z tradycją ’patafizyczną kładą zwykle nacisk na proces twórczy, w którym przypadek i arbitralne wybory grają kluczową rolę.
Wzorem są m.in. prace Marcela Duchampa i Johna Cage'a.
Jerzy Grotowski, guru i wampir i narcyz
Jerzy Grotowski, guru i wampir
Był narcyzem o ogromnej potrzebie uznania, adoracji i sławy, narcyzem spragnionym rządu dusz, i to bardziej w duchu Towiańskiego niż Mickiewicza - o rzadko opisywanych cechach osobowości wielkiego maga teatru pisze Jacek Dobrowolski.
«Jerzy Grotowski wielkim reżyserem był. Mistrzem był. Także wielkim reformatorem teatru podobnie jak Stanisławski, Meyerhold, Witkacy i Artaud. To wszystko prawda.
Ale ambicją jego było też stanie się przewodnikiem duchowym, apostołem ducha, takim guru jak Gurdżijew, czy choćby Jung. Na tym polu poniósł jednak sromotną klęskę. Świadczą o tym tragedie kilku jego bliskich współpracowników, którzy nie potrafili być samodzielni po tym, jak ich całkowicie od siebie emocjonalnie uzależnił. Niestety, zauroczeni jego charyzmą i legendą spadkobiercy i epigoni, wyznawcy i egzegeci, nie chcą tego widzieć i pragną koniecznie kanonizować mit Grota. Chcą nam wmówić, że mieliśmy do czynienia z człowiekiem głęboko oświeconym. Mylą się całkowicie. Mieliśmy do czynienia z genialnym artystą, który dążył do poznania prawdy, ale którego wgląd w nią był zbyt słaby, by mógł rozwiać jego miłość własną. Kiedy patrzę na wysiłki kapłanów i hagiografów od Grota, przypomina mi się powiedzenie Arystotelesa: "Myślą, że wiedzą wszystko i są o tym głęboko przekonani, i dlatego przesadzają we wszystkim".
Świadectwem przebudzenia są m.in. takie cnoty i zalety, jak: altruistyczna miłość i głęboka empatia w stosunku do każdej cierpiącej istoty, mądrość, niezmącony pokój ducha, radość, spontaniczność, szlachetna prostota zachowań, cierpliwość, skromność, stałość charakteru, nieobecność egocentryzmu, pychy i zarozumialstwa, lęku i negatywnych emocji, nie uleganie pokusie instrumentalnego traktowania bliźnich i czarowania ich poprzez kreowanie się. Nie opisuję ideału, lecz charaktery żywych ludzi. Niektórych znam od ponad ćwierć wieku. Nawiasem mówiąc, żadna z tych osób nie zajmowała się nigdy teatrem ani sztuką, lecz przede wszystkim medytacją.
Jerzy Grotowski przy wybitnych nauczycielach medytacji wypada bardzo blado jako przewodnik duchowy. Sri Ramana Maharshi, Sri Nisargadatta Maharaj, obecny Dalaj Lama, S.N. Goenka, Dae So-en Sa Nim Seung Sahn, Ku San Su Nim, Rosi Tangen, Vimala Thakar czy Toni Packer nie zaczynali od reżyserowania innych, lecz od poważnej pracy nad sobą. Podział w teatrze na reżysera i aktora utrudnia pracę tego pierwszego nad swym charakterem, bowiem władza nad drugim człowiekiem rodzi wiele pokus i nie sprzyja rozwojowi duchowemu. To prawda, że niektóre z wyżej wymienionych cnót i przymiotów charakteru Grot starał się rozwijać, ale na przykład skromności nie miał za grosz. Był bowiem narcyzem o ogromnej potrzebie uznania, adoracji i sławy, narcyzem spragnionym rządu dusz, i to bardziej w duchu Towiańskiego niż Mickiewicza.
Grot domagał się od aktorów całkowitego oddania i ujawniania swego wnętrza w sposób wręcz ekshibicjonistyczny, lecz sam ze swych osobistych problemów i tajemnic aktorom się nie zwierzał. Powstawały więc między nim a jego aktorami związki o rażącej asymetrii. On pozostawał tajemniczą postacią, podczas gdy aktorowi przed nim nie wolno było ukrywać niczego, nawet swego życia miłosnego, jako że tego wymagała głębia procesu twórczego. Natomiast życie miłosne Grota było absolutną tajemnicą. Sprawiał wrażenie, jakby się go wyrzekł całkowicie na rzecz pracy. Dzięki takiej postawie kontrolował swych aktorów w znacznie większym stopniu niż przeciętny reżyser. Ta kontrola w połączeniu z wielką dyscypliną pracy sprawiła, że teatr przybrał kształt klasztoru-laboratorium z nim jako z nowoczesnym guru o naukowym podejściu. Uzależnienie się aktorów od swego przewodnika kończyło się nieraz tragicznie. Tragedie te wydarzyły się po tym, jak Jerzy opuścił w stanie wojennym tych, którzy mu wszystko oddali, i wyjechał przez Włochy oraz Haiti do Stanów. Nowa misja była ważniejsza, a oni wypalili się i do niej już się nie nadawali. Również sytuacja stanu wojennego przerosła jego możliwości manewrowania. Po pobycie w Stanach Grot założył w toskańskiej Pontederze ąuasi-gnostycką wspólnotę dla młodych wybrańców, bardzo wydumaną i ekskluzywną, z wielkimi pretensjami do hermetycznej inicjacji. Ci, którzy uważają, że jego nieżyjący już aktorzy i performerzy byli koniecznymi ofiarami zakładzinowymi, nie wiedzą, co mówią. Wielcy reformatorzy religijni nie składali swych uczniów w ofierze, lecz tylko siebie. Bunt czyniony w imię najwyższych wartości musi być odpowiedzialny. Jeśli się buntujemy przeciwko niesprawiedliwości i zdradzie człowieka przez elity kościelne i artystyczne, to nie może to się dziać kosztem ludzi, których mieliśmy ratować i uzdrawiać, a których używamy do swych poszukiwań i demonstracji. Jeśli tak się dzieje, to jesteśmy Lucyferem w skórze Prometeusza, spadającą gwiazdą ze skrzącym się ogonem, lecz nie zwiastunem jutrzenki nowej ery braterstwa.
....Gdyby przygotować rytuał "dziadów" i przywołać zmarłych, począwszy od samego Grota, to świadectwa duchów Antoniego Jahołkowskiego, Jacka Zmysłowskiego, Zbyszka Cynkutisa, Staszka Scierskiego i Ryszarda Cieślaka, wypowiadane w obecności ducha mistrza, byłyby świadectwami mąk niewolników i ich rywalizacji o względy pana oraz upartego dążenia do zjednoczenia się z nim i jego prawdą poprzez składanie siebie w ofierze. Do takich "dziadów" potrzebny byłby jednak nekromanta co najmniej klasy Kantora, jeśli nie samego Mickiewicza, i oczywiście sala Teatru Laboratorium na wrocławskim Rynku.
W karierze nauczycielskiej Jerzego Grotowskiego bardzo ważny był rys platoński, czyli wybieranie kolejnych synów duchowych czy młodszych braci i zapładnianie ich dusz. Rywalizacja między synami o pierworództwo, o to, kto będzie najbliżej mistrza, była ogromna. Grot manipulował dostępem do siebie i udzielaną uwagą jak przebiegły mag-władca, który chce wydobyć z każdej osoby swego dworu i orszaku to, co jest mu właśnie potrzebne. W tej grze okazywał wybitny talent polityczny i ogromne wyrafinowanie, ale również często brak szacunku dla emocji innych. Generował uczucia oddania i uwielbienia, a potem nie potrafił sobie radzić z powstałą sytuacją. Znakomicie otwierał oddanych mu ludzi, lecz nie umiał ich zamykać. Był łowcą dusz i jak każdy uwodziciel po jakimś czasie nudził się wyeksploatowaną zdobyczą. Pierwszym wybrańcem był Zbigniew Cynkutis, zdetronizował go Ryszard Cieślak, następnym był Włodek Staniewski, który się sam zbuntował, po nim pierwszym po Bogu był Jacek Zmysłowski, a po jego śmierci Jairo Cuesta, który z kolei ustąpił miejsca Thomasowi Richardsowi - primadonnie Pontedery i ostatecznemu dziedzicowi. To Richards został uznany w testamencie Jerzego Grotowskiego za syna pierworodnego i następcę, aczkolwiek mającego jeszcze młodszego brata u boku - wpatrzonego weń Mario Biaginniego.
....To byli synowie, a córki? Kobiety w życiu i sztuce Grota odgrywały zdecydowanie drugoplanowe role. Nie były muzami, raczej wiernymi wykonawczyniami zadań. Niewątpliwie najważniejszą kobietą w jego życiu była matka - osoba dużej klasy. Wspólnota Jerzego Grotowskiego miała i ma zdecydowanie charakter patriarchalny i autorytarny, mimo iż narodziła się z buntu przeciwko patriarchom i autorytetom w imię utopijnej i pozornie egalitarnej wspólnoty braci.
....Myślę, że Grot był świadom, że użył i skrzywdził wielu swych współpracowników, i na emigracji cierpiał z tego powodu. Zabrakło mu jednak odwagi i siły, by wykonać niezbędne gesty, jakimi byłaby publiczna deklaracja popełnionych błędów oraz zmiana postawy. Dlatego też zapłacił za to depresją i pogorszeniem się zdrowia. Dźwiganie tego bolesnego brzemienia być może przyspieszyło jego śmierć.
...Poznawanie Teatru Laboratorium rozpocząłem od obejrzenia "Księcia Niezłomnego", który zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Dręczenie Księcia przez okrutny totalitaryzm i jego nieprawdopodobna metamorfoza z umęczonej ofiary w promienną istotę, to było niebywałe przeżycie. Święte dreszcze. Do dziś pamiętam ekstatyczny głos Ryszarda Cieślaka: "Kogo strzaskał los na ćwierci,/ Naraził na nieszczęść krocie/ W czymże ufa? - czy w żywocie? O nie, zaprawdę, że w śmierci,/ W śmierci ufa. Tę ofiarę/ Zrób ze mnie, panie, o! proszę...?/ Daj śmierć - niech umrę za wiarę!/ Oto me ręce podnoszę/1 o śmierć, panie, cię błagam; /". Nie słyszałem nikogo, kto potrafiłby temu dorównać.
...Nie zapomnę też, w jaki sposób Cieślakowi przyglądał się w trakcie tego spektaklu Jerzy Grotowski. Siedział, jak wszyscy widzowie, za palisadą wysoko nad ofiarowującym się Bogu Księciem-Cieślakiem. Siedział, opierając się ramionami o palisadę - blady, opasły, eunuchowaty urzędnik w ciemnych okularach i ciemnym garniturze - chowając w dodatku twarz w zgięciu ramienia. Cieślak ofiarowywał się jemu, a on go wchłaniał w siebie jak jakiś pająk. Cieślak był ciałem wypełnionym uczuciem, a Grot ożywianym przez tę energię mózgiem. Po kilku latach, jak już zaprzyjaźniłem się z Jerzym, opowiedziałem mu o moim pierwszym wrażeniu. Przyznał mi rację - "Był w tym element wampiryzmu". Jerzy potrzebował pozytywnych energii innych ludzi, by zbawić siebie. Zbawić, tzn. uwolnić się od poczucia oddzielenia, od egocentryzmu, na jaki skazywał go jego wszystko analizujący i oceniający intelekt ograniczający spontaniczne doświadczanie. Energię tę dostawał od swych aktorów i młodych entuzjastów teatru, hipisów-nomadów, "białych Cyganów" - jak ich nazywałem. W Jerzym był zraniony uzdrowiciel budzący energię życia w innych, by leczyć nią ich i siebie w procesie bardzo intymnej i dramatycznej terapii obrzędowej.
....To dziwne, że nikt prawie nie podkreśla, jak ważny dla rozwoju jego teatru i idei był ruch hipisowski, którego istotą była spontaniczność zachowań. Większość młodych ludzi, jacy docierali do Teatru Laboratorium w latach 1968-1975, to hipisi lub ludzie będący pod wpływem tej subkultury. Była to epoka ogromnej łatwości nawiązywania kontaktów międzyludzkich ponad podziałami społecznymi, kulturowymi i rasowymi. Jerzy stał się jednym z wielu guru tego niezwykłego międzynarodowego ruchu. Wspólne było poszukiwanie ekstatycznej jedności, z tym że Jerzy kładł ogromny nacisk na pracę i szukał ekstazy wysokiej, podczas gdy z hipisami bywało rozmaicie, i dlatego ruch ten w połowie lat 70-tych zdegenerował się ostatecznie.
....Niedługo po "Księciu Niezłomnym" obejrzałem "Akropolis". Zrobiło ono na mnie również wielkie wrażenie, szczególnie finalna procesja-chorea wstępująca za dźwiganym manekinem Zbawiciela do komory gazowej. Jednakże symbolika postaci, często grających w spektaklu dwie role, była dla mnie miejscami niepotrzebnie zagmatwana. Dlaczego mężczyzna gra oblubienicę? Po co taka gęstwa odniesień symbolicznych? Wynikało to z przejęcia się Grota teoriami archetypów Junga, z potrzeby zbudowania jak najgęstszej siatki znaczeń symbolicznych. Było to jednak za bardzo wykoncypowane i zastanawianie się nad znaczeniami utrudniało przeżywanie spektaklu.
...."Apocalypsis cum figuris" widziałem 7-8 razy i za każdym razem przeżywałem ją na nowo jako utwór kongenialny i misterium największej mocy. Przez demonstrację zła w pierwszej części prowokowano "wcielanie" się boskiej siły w Ciemnego. Gdyby jeszcze w swoim życiu codziennym grający Ciemnego Ryszard Cieślak dał radę dojść do ładu z tą energią, byłby to triumf absolutny metody Teatru Laboratorium. Niestety, energia ta wypaliła go. Brak równowagi, zbyt dużo energii żywiołu ognia namiętności, tęsknoty i żarliwości pod nieobecność żywiołu wody zawierającego stabilizujące i oczyszczające uczucia wyższe, sprawiły, że po tej roli Ryszard już nie dał sobie rady ze swoim życiem. Gdy jego Bóg i starszy brat opuścił go, okazało się, że nie potrafi żyć i tworzyć samodzielnie. Dlatego rozpił się. Podobnie było ze Staszkiem Ścierskim, niezapomnianym Janem z "Apocalypsis...", który w wielu spektaklach w połowie lat 70-tych dawał z siebie najwięcej ze wszystkich i stał się prawdziwym spiritus movens spektaklu.
...............................
Jerzego poznałem osobiście we wrocławskim Pałacyku - klubie studenckim ZSP - dopiero jesienią roku 1970, niedługo po jego powrocie z Indii. Byłem skrępowany i nie pamiętam dokładnie, o czym wtedy rozmawialiśmy, ale dotyczyło to doświadczeń mistycznych. Większość naszych rozmów obracała się wokół nich. Nie pamiętam już, na którym spotkaniu Grot zaproponował mi przejście na ty. Niedługo po tym wysłałem do niego list, że I-Ching poradził mi jechać, by porozmawiać z nim o tym, co najważniejsze. Odpowiedział telegraficznie, żebym przyjechał do Wrocławia. Poszliśmy do kawiarni Monopol, gdzie przy pierwszym stoliku siedziała dama lekkich obyczajów w fioletowych hot-pantsach. Usiedliśmy w głębi sali i powiedziałem mu wprost: "Tobie chodzi o miłość". Jerzy odparł: "Wolę używać słowa miłowanie". 10 rozgraniczenie eros od agape (w sanskrycie karny od karuny czy maitri) jest arcyważne. Tym niemniej w wielu swych wypowiedziach, gdy mówił o pełni, jednak łączył te odmienne energie ("seks i świetlistość" jak je nazywał). Ale wracając do tej ważnej rozmowy. Po jego wyznaniu o agape poprosiłem go, by zdjął okulary, bym mógł mu popatrzeć prosto w oczy. Były duże, niebieskie. Paradoksalnie z racji słabego wzroku tę najpiękniejszą część twarzy ukrywał za grubymi okularami w topornych oprawach. Był brzydki, ale jego wyraziste rysy świadczyły o silnym i niezależnym umyśle - wydatny nos, wąskie usta. Powinienem dodać, że miał zdumiewająco długie palce i bardzo precyzyjnie nimi gestykulował. Głos miał wysoki i cienki, wręcz falsetowy, ale ponieważ mówił precyzyjnie, przykuwał uwagę. Wywierał wrażenie dzięki dużej koncentracji i ciekawej retoryce, choć często wpadał w styl kaznodziejski, ulegając wówczas niepotrzebnej manierze cedzenia i przeciągania słów. Te prorocze tony nie były jednak monotonne, bowiem jego apostolska persona była cała podszyta chochlikowatym, mefistofelejskim diabełkiem, duchem przekory, ironii i nagłych wolt. To go czasem ratowało od pustego patosu, w jaki wpadał. Aktorstwo miał we krwi, za młodu chciał być koniecznie aktorem, nie miał jednak ku temu warunków i przepadł na egzaminach. Jego ciągoty aktorskie wyrażały się w potrzebie kreowania się wobec innych jako ważna persona przy jednoczesnym żartowaniu z siebie. Tu widzę źródło jego metody teatralnej prowokowania sacrum przez "dialektykę apologii i szyderstwa".
...Był w nim kapłan i błazen, a właściwie kpiarz w stylu Gombrowicza. Lubił robić wrażenie, że zna wszystkie odpowiedzi na pytania egzystencjalne, stąd wielu ludziom jawił się jako mędrzec, mag, mistyk, prorok. Wykorzystywał to niemiłosiernie, często nimi się bawił. Był w tym niestety element lekceważenia wobec szaraczków. Dzielił ludzi na wybitnych i resztę. Jednocześnie czynił duże wysiłki, by być sprawiedliwym wobec współpracowników, którzy widzieli w nim najwyższego arbitra. Wywoływało to stałe napięcia w zespole, ale też dynamizowało pracę.
...Ambicja spalała mu serce i pchała naprzód, ale nie dawała spokoju. Prócz wielkiej dociekliwości i niezmordowanej energii w pracy, miał przemożną skłonność do dominacji i silny instynkt walki. Współpracownicy nie na darmo nazywali go Bossem. Mówiąc krótko - był despotą. By zaistnieć, potrzebował drugiego człowieka i dialogu, w którym przedstawiał się jako brat, ale zawsze starszy, bowiem zazwyczaj dążył do dominacji. Prowadził też dialog z wielkimi zmarłymi. Ponieważ stawiał głębokie pytania, taki dialog był też dialogiem z nieświadomością kolektywną, co jak wiemy budzi postaci symboliczne w niej drzemiące. Tego rodzaju dialog jest zawsze bardzo płodny i jest często stosowany przez artystów wizjonerów. Po wyczerpaniu jednego symbolu, archetyp rodzi kolejny, i ten dialogiczny proces nigdy się nie kończy, póki nie zakwestionuje się całkowicie realności samego pytającego. Mam wątpliwości, czy to mu się w końcu udało. Miał chyba na to zbyt silny intelekt, w dodatku zaprawiony w hermeneutycznych egzegezach świata archetypów, którym był zafascynowany. Jego mózg stale potrzebował pokarmu, podobnie było z jego sercem. Podejrzewam, że jak nie był w dialogu, to czuł, że nie istnieje emocjonalnie. Bardzo chciał mocno zaistnieć we własnych uczuciach i w uczuciach bliskich mu ludzi jako ktoś wspaniały. Myśl, że miałby być nikim, musiała być dla niego nie do zniesienia, a skoro również szukał Boga, musiał się z Nim wadzić. Jednocześnie krytykował tych, którzy kreowali się na wielkich. Raz dostało się samemu Zbigniewowi Herbertowi. Podczas publicznego spotkania na temat Osterwy z Herbertem, Iwaszkiewiczem i Grotowskim w Instytucie Sztuki w Warszawie Herbert z patosem czytał fragmenty swej "Jaskini filozofów". Kiedy już byliśmy na ulicy, Jerzy wyznał mi: "Za bardzo utożsamiał się z Sokratesem!". Nie śmiałem mu wytknąć, że sam utożsamiał się z Jezusem.
....Po słynnym odchudzeniu się w Indiach wydawał się być jeszcze wyższy, zawsze na czarno, z długimi włosami i rzadką bródką. Schrystusowiał i przypominał prawosławnego diaka. Brakowało mu tylko krzyża na piersi. Kiedyś wpadł z Ludwikiem Flaszenem do mnie na Willową w Warszawie, gdzie mieszkałem w domu mego Dziadka. Flaszen, jowialny brzuchacz w towarzystwie diaczka, wyglądał jak pop batiuszka. Gdy dla relaksu położył się na dywanie, przypominał wieloryba. Teraz odchudzony Pan Ludwik bardziej wygląda na rosyjskiego inteligenta-dysydenta z XIX wieku. Wówczas byli śmieszną parą jak Don Kichot i Sancho Pansa, albo Flip i Flap. Mieli obaj znakomite poczucie humoru i przebywanie z nimi często przemieniało się w wyborną zabawę towarzyską, co nie zmienia faktu, że moje dłuższe rozmowy z Jerzym, jak wspomniałem, były zawsze zasadnicze.
...Był to dialog dwóch postaw: gnozy chrześcijańskiej, zabarwionej hinduizmem w wydaniu Siankary z jego strony, a buddyzmem mahajany z mojej. On chwalił żarliwość bhakti zjednoczenia się z osobowym Bogiem, ja bezosobową medytację niedwoistości w stylu zen, taoizmu czy wedanty. Prawda dla niego nie była otwartą obecnością wyższej inteligencji nieodrębnej od zjawisk, lecz zawsze człowiekiem lub boską postacią weń wcieloną. Postawa jego była skrajnie antropocentryczna, lecz nie zauważał, że za tym skrajnym humanizmem może kryć się szowinizm gatunkowy. "Tak to się w nas wpisało" - powtarzał. Na moje argumenty, że byli mistycy chrześcijańscy, tacy jak Pseudo-Dionizy Aeropagita, Mistrz Eckhart, Tauler, czy Suzo, którzy doświadczali istoty wszechrzeczy jako wolnej od osoby, a więc od osobności, odpowiadał, że to były wyjątki. Twierdził, że w naszym kręgu kulturowym większość poznaje prawdę tylko przez drugiego człowieka jako obraz Syna Człowieczego. To miłowanie drugiego człowieka, w jego przypadku tylko braci (o siostrach się nie mówiło), miało leczyć z miłości własnej. Tego, że mogła to być wzajemna fascynacja dwojga lub więcej narcyzów, nie brał pod uwagę.
...Mimo moich nieśmiałych namów, Jerzy nigdy dłużej nie praktykował medytacji u żadnego nauczyciela. Poznawał rozmaite praktyki, lecz nie poświęcił się żadnej. W gruncie rzeczy praca z ludźmi wychodząca od impulsów wewnętrznych lub zewnętrznych uruchamiających ekspresję ciała, a następnie głosu, była jego dialogiczną formą medytacyjną. Czuwania w znieruchomieniu było w niej jednak o wiele mniej od ćwiczeń w ruchu, chociaż zawsze dbał o przestrzeganie ciszy podczas pracy. Mimo predylekcji do ekstatycznego śpiewu i tańca typu bhakti, czy też dytyrambu i chorei, medytujących hinduistycznych joginów cenił bardzo wysoko. Uważał jednak, że nie jest to droga dla aktora. Był w narcystyczny sposób przywiązany do ciała i ono było dla niego zawsze punktem wyjścia, choć swoje "cielesne" podejście tłumaczył chęcią obejścia intelektu paraliżującego działanie. Nie dostrzegał, że przywiązanie do ciała jest źródłem cierpień i tym zdecydowanie różnił się od większości szkół gnostyckich i buddyjskich, zbliżając się do tantry hinduistycznej. Uważał też, że ludzie Zachodu mają kompleks seksualny i superego w odróżnieniu od Hindusów, którzy - według niego - mieli być od nich wolni. Jest to teza co najmniej dyskusyjna.
....W dyskusji o Siankarze Jerzy opowiedział mi kiedyś o pojedynku duchowym, jaki ów hinduistyczny mędrzec miał stoczyć z pewnym tantrycznym joginem. Obaj popisywali się cudami, aż jogin zaproponował rywalizację w domenie seksu. Ponieważ Siankara ślubował celibat, musiał ożywić ciało pewnego niedawno zmarłego maharadży słynącego z miłosnych podbojów, by móc poznać tę domenę i udowodnić joginowi swą znajomość tematu. Seks i ciemna strona natury ludzkiej fascynował Jerzego w równym stopniu, jak strona duchowa. Człowiek rozwinięty duchowo miał, według niego, godzić te przeciwieństwa.
Na moje dociekliwe podkreślanie, że wszystko w jego "kościele ludzkim" jest nietrwałe, bowiem wszystkie związki są nietrwałe, jak to głosił Budda, i w związku z tym dalekie od tego, co wieczne, dał ciekawą odpowiedź: "Co to za pytanie, kiedy jest się razem!". Jerzy marzył o bliskości i zjednoczeniu z Bogiem w żywej wspólnocie. Przeszkodą w tym był jego potężny intelekt, wstyd swego ciała i krytyczny dystans do bliźnich - cechy analitycznego umysłu urodzonego psychologa, nieufnego znawcy ludzi.
Jerzy potrafił przejmująco mówić o spontanicznej, ekstatycznej, braterskiej jedności, do której tęsknił, chociaż rzadko chyba jej doświadczał. Było to pragnienie pokrewne tęsknocie Gombrowicza do niewinnej nagości, z tym że kościół ludzki Grota miał głębszy cel od kościoła ludzkiego Hrabiego de Gombro, bowiem w jego obnażonym z masek człowieku miał mieszkać Bóg. Nie miał to być Bóg oficjalnych kościołów z ich niemrawą liturgiczną choreą, lecz Bóg żywy, roztańczony i rozśpiewany, nieograniczony żadnym dogmatem czy konwenansem. Myślę, że Jerzy chciał, tak jak Jan Ewangelista, spoczywać na Jego piersi.
...Jeszcze w pierwszej połowie lat 70-tych Jerzy uważał, że ludzie rozmaitych kultur różnią się doświadczaniem sacrum z racji odmienności kulturowych. Była to spuścizna myśli C.G. Junga. Pamiętam, jak na spotkaniu w warszawskim Teatrze Ateneum mówił to, co potem w pełni wyraził w swoich manifestach drukowanych w Odrze pt.: "Jak żyć by można", "Takim jakim się jest, cały", "Święto". Patrzę w notatki z tego spotkania: "Nie być pokątnym", "Pełnia, a nie doskonałość", "(Jeśli chodzi o przeszkody między ludźmi) właściwie myślę, że można przekroczyć wszystkie". Po spotkaniu zapytałem go, czy ta pełnia ma być taka, jak satori w buddyźmie zen. Odparł mi swoim charakterystycznym autorytarnym, nauczycielskim tonem, w który często wpadał: "Pamiętaj, że żaden Europejczyk nie może być zenistą". Jak mu kilka lat później przypomniałem ten kategoryczny sąd zaklinał się, że nic takiego nie powiedział.
Ja na pewno w pierwszych latach znajomości i przyjaźni byłem zafascynowany Jerzym, a fascynacja to niezdrowe uczucie. Gdy kiedyś jechałem z nim i Ludwikiem Flaszenem pociągiem z Wrocławia do Warszawy, Jerzy w rozmowie powiedział o kimś, że ów "podłożył mu świnię". Lekko mnie zszokowało, że "taki człowiek" mówi "takie rzeczy". Moja ówczesna reakcja dobrze ukazuje, jak bardzo go idealizowałem. Nie byłem w tym odosobniony, należałem do licznych satelitów Teatru Laboratorium, który był dla nas miejscem świętym. Muszę przyznać, że w latach 1971-1973 uległem jego wizji, że to drugi człowiek jest Bogiem i wcielałem tę postawę w życie jako nawiedzony hippis, co dawało czasem niezamierzone efekty komiczne. Pragnienie życia bez przerwy w takim plemiennym, ruchomym, improwizowanym święcie rodziło egzaltację.
W 1975 pracowałem w Ośrodku ITI w Warszawie przy organizacji Sezonu Teatru Narodów. Po cichu pomagałem też Grotowi. Towarzyszyłem jemu Ludwikowi Flaszenowi w rajdzie po pałacykach Ministerstwa Kultury i Sztuki w okolicach Warszawy w poszukiwaniu sali odpowiedniej do wystawienia "Apocalipsis...." Po tej przebieżce przez pałace, Grot zabrał mnie na rozmowę z Januszem Warmińskim - Prezesem Polskiego Ośrodka ITI i dyrektorem teatru Ateneum, którego znałem przez mego Ojca. Warmiński, stary lis, przyjął Jerzego w lansadach. "Panie Jerzy, proszę bardzo, ależ proszę do mnie". W gabinecie dyrektora, po kilku wstępnych uwagach, Jerzy od razu przeszedł do meritum. "Czy mam rozumieć, że nie możemy grać w Warszawie, bowiem nie życzy sobie tego pewna ambasada?" "Tak to można rozumieć" - odparł Warmiński. "Ha, Sowieci, tu leży pies pogrzebany" - pomyślałem sobie i kątem oka patrzyłem jak Grot, mimo kamiennej twarzy, szybko oddycha przeponą. Kiedy wyszliśmy, zwierzył mi się, że już dawno wszystko przygotował we Wrocławiu, dokąd mieli dojechać goście z Warszawy, a cały nasz rajd po pałacach i rozmowa z Warmińskim były tylko dla picu, by wszystkich zmylić i wygrać coś od Ministerstwa. Tak Jerzy objawił mi się jako wyborny strateg. Warmiński przy najbliższej okazji skomentował tę rozmowę w następujący sposób: "Pan mu wierzy? Przecież on nosi perukę!".
...Jerzy, jako strateg i człowiek niezwykle przebiegły, kpił często z mego idealizmu i cierpliwie tłumaczył mi, że po każdym wzlocie jednak ląduje się z powrotem na tym lotniskowcu - Ziemi, i że trzeba wiedzieć, co tu jest grane. Pamiętam jego zdumienie, jak mu na to odparłem: "Przecież stojąc na Ziemi, szybuję wraz z nią w bezgranicznej przestrzeni".
...Często rozmawialiśmy o doświadczeniu przebudzenia. Byłem nafaszerowany tekstami mistycznymi, szczególnie buddyjskimi. Było to już po spotkaniach z moim pierwszym nauczycielem medytacji, Kapilavadho Bhikku, mnichem w tradycji buddyzmu theravady, w Londynie w 1970 r. Kiedyś Jerzy w rozmowie ze mną powiedział o oświeceniu: "to tylko takie przesunięcie". Protestowałem gorąco. Jak przypomnę sobie ten moment teraz, to myślę, że byliśmy obaj komiczni. Innym razem, w rozmowie o taoizmie Jerzy wtrącił, że Heraklit nazywał Tao "Się". Jerzy lubił takie trans-kulturowe i lingwistycznie śmiałe terminy. O Bogu mawiał żartobliwie "Prezes". Rozmawialiśmy o wielkich nauczycielach ludzkości jak o dobrych znajomych, z tym że ja ich umieszczałem na piedestałach, a Jerzy często ich z tych piedestałów zrzucał, by leczyć mnie z mego idealizmu. Raz, gdy mu później przypomniałem taki zimny prysznic, skomentował go: "To było jak uderzenie sandałem". Zdrowo przesadził. Mistrzem duchowym był tylko w swojej wyobraźni i w wyobraźni wielbicieli. To ich wiara czyniła z nimi cuda.
.......Chciałem dostać się do zespołu, ale Grot robił uniki. Myślę, że uważał, iż jestem już dość nawiedzony, i jakbym się rozkręcił, zamęczyłbym go swoją ekstatycznością i dociekliwością. Jerzy najchętniej dialogował z ludźmi, którzy nie kwestionowali jego wglądu. Wiedzę i doświadczenie miał duże i był do nich przywiązany jak klasyczny intelektualista. Na szczęście nie głosił jednej metody, bezustannie szukał, gromadził i powiększał swój arsenał zręcznych środków. Czasem wręcz przypominał dziecko rozkręcające zabawki, by zobaczyć, co jest w środku. Pytanie "jak" było przez niego znacznie częściej stawiane od pytania "kto to robi?", co umiejscawia go w magiczno-naukowej tradycji badaczy energii człowieka, takich jak: mistycy taoizmu i tantry, alchemicy, mityczny Faust, Wsiewołod Meyerhold czy Wilhelm Reich - nawiedzony badacz orgonu.
..........Wielką słabością jego charakteru było kreowanie się na wtajemniczonego. Uwielbiał tworzyć atmosferę tajemnicy. Kiedyś, wskazując na drobną bliznę na przegubie, powiedział mi: "To pamiątka z brazylijskiego "tereiro" (miejsca inicjacji w can-domble). Był niebywałym egocentrykiem, który chciał kochać bliźnich, ale tylko niektórych, tzw. braci. Reszta była dla niego, jak i dla Gurdżijewa, pogrążona w tak głębokiej ułudzie, że nie warto było nią sobie zawracać głowy. Postawę buddyzmu mahajany, którą reprezentowałem, uważał za idealistyczną i mało praktyczną. Próbował to wyjaśnić na przykładzie niezliczonych chrabąszczy wyrzuconych przez fale morskie do góry brzuchami na brzeg plaży, które Gombrowicz opisał w swych Dziennikach. "Przewracasz jednego, drugiego, trzeciego, czwartego i co? Tam są miliony. Całe życie będziesz to robił?" - pytał mnie retorycznie. "Oczywiście" - odpowiadałem mu "i to nie przez jedno, lecz przez wszystkie żywoty".
Trochę opowiadał mi o swej wędrówce po Indiach, m.in. o spotkaniu z Matką w Aśramie Auro-bindo. "Inteligentna kobieta. Kazała stworzyć taką szkołę, jakby to miała być ostatnia szkoła na świecie. Twierdziła, że w przyszłości będziemy się porozumiewać telepatycznie". Miał we mnie wdzięcznego słuchacza i uwielbiał czarować: "Jak byłem u Baulów w Indiach, to najpierw rozebrali mnie do naga, by zobaczyć, jaki jestem". Musiało to być dla niego doświadczenie upokarzające, jako że czuł się skrępowany swym grubym ciałem, ale było to początkiem wychodzenia z nerwicy. Innym razem, wyznał: "Byłem u takiego papieża Baulów i najpierw tłumacz był potrzebny, a potem już nie" - tu zawiesił głos i patrzył, czy jestem pod wrażeniem.
....Jerzy był kolekcjonerem, ba! koneserem, takich spotkań. Miał nadzieję, że każde poszerzało jego horyzont, chociaż z samouwielbienia się nie wyleczył. Lubił być uważany za guru, schlebiało to jego miłości własnej, choć potrafił też kpić z tych, którzy mieli na jego pukcie fioła. Wypowiedzi młodych Baulów, głoszących, że był dla nich prawdziwym guru, zarejestrowane w hagiograficznym filmie Marii Zmarz-Koczanowicz "Jerzy Grotowski - próba portretu", traktuję tak samo, jak wypowiedzi oczarowanych nim młodych entuzjastów z Polski czy Zachodu. Umiał trafiać w ich potrzeby. Prezentowana w filmie opowieść jednego z Baulów, który za jego namową przez całą noc chodził po lesie w okolicach Brzezinki (wiejskiego ośrodka Teatru Laboratorium pod Wrocławiem) i miał rozmaite sensacje wzrokowe, nie jest świadectwem jakiegokolwiek duchowego doświadczenia.
....Na spotkaniu w Teatrze Polskim we Wrocławiu w marcu 1997 roku, podczas wizyty jego grupy z Pontedery z "Akcją", Grot pozwolił sobie na wypowiedzi zdradzające megalomańską potrzebę kreowania się na wszechwiedzącego mistrza: "od dziewiątego roku życia zajmowałem się hinduizmem", "jak przychodził Hindus, to go uczyłem hinduizmu, jak przychodził Chińczyk, uczyłem go taoizmu". Niepoważne było też jego stwierdzenie, że na prawdziwych wierzchołkach (ducha) nie ma innych pytań, jak pytania techniczne. Ci, którzy nie potrafią zapomnieć o wszelkich technikach i praktykach nie osiągają żadnego szczytu, co najwyżej biorą pierwsze wzniesienie za wierzchołek i tkwią tam trąbiąc, że zdobyli Mount Everest. Podobną zarozumiałość zademonstrował na tym spotkaniu Thomas Richards, który po prostu ignorował niewygodne pytania.
...Jerzy nie lubił, jak ktoś mu mówił coś o nim, co nie pasowało do jego image'u. Kiedyś mu powiedziałem, że jest Skorpionem w ascendencie. Zaprotestował natychmiast: "Jestem Lwem, Lwem". Musiałem mu tłumaczyć, że według mego astrologa, owszem, słońce ma we Lwie, ale ascendent w Skorpionie, i stąd to wbijanie kolca sobie i innym, cały ten sadomasochism, fascynacja sferą genitalną i śmiercią oraz wielka przytomność umysłu godna dowódcy wojskowego. Nie przypadkiem Grot czuł silne pokrewieństwo z Dostojewskim, typowym Skorpionem.
...Innych guru nie znosił, prawie tak jak przedstawicieli oficjalnych kościołów, których nie bez racji uważał za polityków-hipokrytów. Zgadzaliśmy się, że religia zorganizowana była i jest domeną ucisku wizjonerów-ekstatyków przez autorytety dogmatyczne. Z drugiej strony, w swych poszukiwaniach nosicieli autentycznego doświadczenia religijnego lubił też tropić samozwańczych szalbierzy. Był pierwszym człowiekiem, który mi opowiedział o tym, że Carlos Castaneda był naciągaczem. Twierdził, że będąc na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles, najpierw sprawdził, jakie książki wypożyczał Castaneda i domyślił się, iż jedno z medytacyjnych ćwiczeń wzroku, polegające na krzyżowaniu oczu, autor Nauk Donjuana ściągnął z tybetańskiej wadżrajany. Nie dał się mi przekonać, że może Castaneda odkrył to sam, albo nauczył się od Indian. "Ściągnął" - brzmiał werdykt. A przecież Grot cały czas podglądał i sam ściągał, mistyfikował i czarował. Ale Castaneda, według niego, przedobrzył, wziął coś z Tybetu a przypisał Indianom meksykańskim. To było nieuczciwe. Tym niemniej Jerzy nawet jeździł po Meksyku, by spotkać Don Juana, nauczyciela Castanedy, i opowiedział mi, że miejscowi mówili mu, iż jest taki człowiek. Nigdy mi jednak nie przyznał się, że głównym źródłem jego wiedzy była książka Richar-da de Milla Castaneda's Journey - The Power and the Allegory, po ukazaniu się której, Castanedzie odebrano doktorat UCLA (University of California, Los Angeles).
...Jerzy uważał się za niezależnego poszukiwacza prawdy i szanował podobnych sobie. Alexandrę David-Neel, znawczynię buddyzmu tybetańskiego z końca XIX w., nazywał "świetną babką". Choć mawiał, że najlepiej widzieć siebie gdzieś pośrodku linii wielkich, cenił swój wgląd wysoko i był do niego bardzo przywiązany. Kiedyś, w kawiarni Bristol w Warszawie, rozmawialiśmy o Gurdżijewie. Grot mówił tak: "Jak byłem w Paryżu u spadkobierców Gurdżijewa, przekazano mi dwie rzeczy. Jedną mogę opowiedzieć. Ale drugą muszę zachować dla siebie" - i zawiesił głos. Poczułem się dziwnie, owszem, byłem łatwowierny, ale nie aż tak. W rozmowie tej próbowałem go przekonać do postawy buddyjskiej całkowitego zapominania o sobie w medytacji i życiu codziennym. Uznając taką postawę chyba za samobójczą, pouczył mnie, że jedna z tych dwóch prawd, jakie otrzymał od spadkobierców Gurdijewa, brzmiała: "Zawsze pamiętaj o sobie". Zrobił to celowo, widząc mój niepraktyczny idealizm. Oponowałem, a on zripostował: "Entuzjazm to najgorsza rzecz". A przecież budził go u swych zwolenników stale i na rozmaite sposoby.
...Grot zapalał innych, lecz obserwował ich na zimno, dlatego był tak znakomitym psychologiem i reżyserem. To rozpalanie innych było jednak niebezpieczne. W jego pracy ogień był naczelnym żywiołem. Aktorzy czy performerzy byli przebodźcowywani, najpierw ich otwierał, a potem kazał spłonąć w akcie całkowitego oddania. Wskazywał na szczyt i kazał iść direttissimą. Były to zazwyczaj praktyki siłowe. Zapominał o tym, że równie ważne jak wchodzenie na Górę Płomieni, jest umiejętne z niej schodzenie. Prawie wszyscy z nim współpracujący ludzie byli przywiązani do stanów ekstatycznych budzących wielkie energie, kultywując je i myląc z duchowym wglądem. Wybitni nauczyciele duchowi uważają je jednak za truciznę umysłu, za bujanie w obłokach pod szczytem góry uderzające do głowy i zachmurzające jasne postrzeganie.
Grot miał w sobie dużo z Wiecznego Młodzieńca i tricstera, i lubił płatać figle, ale był przede wszystkim wielkim realistą. Manipulował ludźmi przy pomocy swej charyzmy w mistrzowski sposób. Czasem tylko wychodził kiks. Podczas spotkania z nim w trakcie Sezonu Teatru Narodów w 1975 r. w odbudowywanym, niewykończonym Zamku Warszawskim, gdy właśnie udzielał odpowiedzi na jakieś pytanie, rozległ się huk uderzających o siebie rur. Grot natychmiast dodał: "To żelastwo się ze mną zgadza". Był to chwyt zerżnięty z nauk Don Juana, nauczyciela Castanedy, którego książki wówczas czytał. Szkoda, że nie dorzuciłem wtedy od siebie: "Nie, to żelastwo z Tobą się absolutnie nie zgadza".
...Grot stosował najrozmaitsze chwyty, by przy każdej okazji się promować. Opowiadał mi mój przyjaciel, reżyser i tłumacz, Wiesław Górski, jak na spotkaniu z Peterem Brookiem we Wrocławiu podczas wspomnianego Sezonu Teatru Narodów w 1975 r., które tłumaczył, Jerzy, który był gospodarzem spotkania, podczas okresu pytań nachylił się ku tłumaczowi, szepcząc mu do ucha: "Zapytaj o mnie". Oczywiście Wiesław zapytał i Brook natychmiast wyniósł Grota pod niebiosa, o co właśnie Jerzemu chodziło.
Grot był genialnym reżyserem i aranżerem sytuacji, wybitnym strategiem i taktykiem gier międzyludzkich, próbującym zbudować swoją utopię, swoje ruchome święto pośród okrutnego, totalitarnego i zmaterializowanego świata. Był to umysł niedogmatyczny, choć dążący do budowy systemu, mimo stałego zarzekania się, że tak nie jest. Słabością jego była fascynacja fizjologią mistyczną w szamańskich i jogicznych technikach ekstazy. W tym był przede wszystkim praktykiem-kolekcjonerem. Poznawał i gromadził te techniki, i ludzkich. W ten sposób budował synkretyczną drogę wydobywania najlepszych akordów z ludzkiego ciała. Mówiąc w skrócie - przez ciało fizyczne do ciała dźwięku (wibracji głosu) i poprzez nie do tzw. ciała światła i dalej ku tzw. Imionom Bożym, które nazywam fosfonami, czyli światłodźwiękami. Nie udało mu się jednak głębiej zanurzyć w źródle nieśmiertelnej inteligencji. Zaledwie je musnął, ale i tak wbiło go to i jego współpracowników z Pontedery w pychę.
..Jego słabość do tajemnic i do tego, co archaiczne, sprawiła, że próbował sobie i innym wmówić, iż udało mu się na drodze anamnezy odkryć konkretną starożytną "Drogę" pochodzącą z kolebki naszej cywilizacji - Egiptu, Palestyny i Syrii, która miała być przekazana do Zachodniej Afryki, a stamtąd wraz z niewolnikami na Haiti. Miała to być ta sama "tajemnica Atlantydy", jaką odkrył był w Egipcie Gurdżijew. Doszukanie się w rytuałach wudu partytury takiej starożytnej chorei, miało być koronnym osiągnięciem zrealizowanym pod jego przewodnictwem już przez jego następców w Ośrodku w Pontederze. Rezultatem jest robiąca ogromne wrażenie chorea z "Akcji" Thomasa Richardsa. Tym niemniej cała ideologia wokół niej jest całkowitym nieporozumieniem wynikającym z pobożnych życzeń Grota i jego tęsknot do stania się drugim Gurdżijewem. Nauka już w latach 40-tych XX w. obaliła tezy o wpływie kultury Egiptu na kultury Zachodniej Afryki.
...Grot był duchem niespokojnym, przekornym, zbuntowanym, mefistofelejskim, merkurialnym, prometejskim i lucyferycznym. Tym niemniej był nauczycielem odwagi w stawianiu pytań, kwestionowaniu tego, co już osiągnięte, i dążeniu do wzniosłego celu. Nie można jednak dążyć do tego celu po trupach braci-współpracowników, bo przecież właśnie otwarcie ich serc, ich wgląd i ich wolność miały być tym szczytnym celem. Trening i praca w Laboratorium były mordercze i eksploatujące, często po całych nocach. Jerzy mówił im, że potrafi nie spać w nocy i przez tydzień. Nie dodawał natomiast, że odsypiał to za dnia, co się kiedyś wydało. Przebodźcowani, "przejangizowani" aktorzy odreagowywali napięcie, pijąc. Niestety, nie wypracowano sposobów schodzenia z wysokich obrotów. Każdy aktor czy performer po intensywnym działaniu winien się uspokajać i relaksować, medytując nieruchomo lub w ruchu (tai-chi, qi-kung), inaczej system nerwowy na dłuższą metę tego nie wytrzymuje. Wiedzą o tym adepci orientalnych sztuk per-formatywnych i sztuk walki. Niestety, ludzie Zachodu nastawieni przede wszystkim na wyczyn, rezultat i sukces, a nie na integrację pracy duchowej z codziennym życiem, słabo się w tym orientują.
...Najgorsze było to, że Grot, jak jakiś toksyczny guru czy terapeuta, silnie emocjonalnie uzależniał pracujących z nim ludzi od siebie i nie umiał ich odłączać. Po jego wyjeździe z Polski w 1982 r. niektórzy z nich się całkowicie rozpadli. Najbardziej mnie boli samobójcza śmierć Staszka Ścierskiego, z którym się przyjaźniłem. Był to człowiek wielkiego serca i całkowitego oddania, lecz przez to bezbronny jak dziecko. Dobrze, że przed śmiercią Grot przyznał się do tego, że manipulował ludźmi, stało się to jednak za późno, by móc cokolwiek naprawić.
Jacek Dobrowolski Res Publica Nowa nr 3/2005
Jerzy Grotowski, Teatr Przedstawień, Parateatr, Teatr Żródeł, Laboratorium
Jerzy Grotowski (ur. 11 sierpnia 1933 w Rzeszowie - zm. 14 stycznia 1999 w Pontederze we Włoszech) – polski reżyser, teoretyk teatru, pedagog oraz twórca metody aktorskiej. Jeden z największych reformatorów teatru XX wieku.
"Teatr przedstawień" [edytuj]
W końcu lat 50. Grotowski objął dyrekcję Teatru 13 Rzędów w Opolu, który wkrótce przemianował na Teatr Laboratorium 13 Rzędów. Najbliższym współpracownikiem reżysera w okresie "teatru przedstawień" był Ludwik Flaszen, kierownik literacki opolskiego teatru. Pierwszą premierą nowego teatru był Orfeusz Cocteau (1959). W Opolu Grotowski wystawił tak słynne przedstawienia, jak Siakuntala wg Kalidasy (1960), Dziady Mickiewicza (1961), Kordian Słowackiego (1962), Akropolis Wyspiańskiego (ze scenografią i kostiumami Józefa Szajny) oraz Tragiczne dzieje Doktora Faustusa Marlowe'a (1963).
W 1965 doceniany przez krytykę teatr przeniósł się do Wrocławia i skrócił nazwę do Teatr Laboratorium. W tym czasie Grotowski jest już całkowicie skupiony na pracy z aktorem, formułuje ideę aktu całkowitego i de facto przekształca teatr w laboratoryjny ośrodek badania metody aktorskiej. W 1965 publikuje jeden z najważniejszych manifestów teatralnych XX wieku - Ku teatrowi ubogiemu. Gdyby odrzucić w teatrze wszystko to, co nie jest niezbędne do jego istnienia, pozostanie w nim aktor i widz. W ten sposób dochodzimy do teatru ubogiego, który w przeciwieństwie do teatru bogatego nie będzie artystycznym kolażem różnych dziedzin artystycznych, takich jak plastyka, muzyka, literatura, malarstwo itp, wśród których człowiek jest zaledwie jednym z elementów inscenizacji, ale będzie stanowić integralną całość, w której wszystko skupia się na aktorze. W drodze eliminacji, w kolejnych przedstawieniach, Grotowski stopniowo pozbywał się zbędnych elementów przedstawienia. Punktem wyjścia była pusta sala, przestrzeń teatralna pozbawiona tradycyjnego podziału na scenę i widownię - te projektowano na potrzeby danego przedstawienia. Teatr Grotowskiego był eksperymentalną sceną, w której badano relacje zachodzące między sceną a widownią, dlatego też pracom scenograficznym i architektonicznym Jerzego Gurawskiego, wieloletniego współpracownika Grotowskiego, przyświecał cel zjednoczenia tych dwóch biegunów, wykreowania takiej przestrzeni scenicznej, która zagarniałaby widzów, czyniąc z nich aktywnych uczestników przedstawienia.
Równolegle z eksperymentami dotyczącymi rozwiązań przestrzennych w teatrze, rozwijała się idea "aktu całkowitego" - takiego rodzaju procesu twórczego, w którym aktor ogołocony odwołując się do mitów i archetypów jednoczy to, co zbiorowe z tym, co indywidualne. W procesie twórczym odsłania więc tę warstwę ludzkiej natury, która w codziennym życiu pozostaje ukryta. Aktor w akcie całkowitym ogałaca się, docierając do najgłębszych pokładów psychiki. Za realizację tych idei uznano rolę Don Fernanda Ryszarda Cieślaka w Księciu Niezłomnym Calderona – Słowackiego (1965). Cieślak nazwany przez Grotowskiego Księciem Zawodu przeszedł do historii światowego teatru jako aktor całkowity.
Ostatnim, a zarazem najważniejszym przedstawieniem wyreżyserowanym przez Grotowskiego była Apocalypsis cum figuris (1969 I wersja, 1971 II wersja, 1973 III wersja). Kontrowersyjny spektakl Teatru Laboratorium opowiadający o powrocie Chrystusa, który zostaje przez ludzi brutalnie odrzucony (Ryszard Cieślak w roli Ciemnego) dość późno, bo dopiero w drugiej połowie lat 70. wywołał reakcję zbulwersowanego Kościoła. W 1976 roku w imieniu Episkopatu biskup Bronisław Dąbrowski domagał się zdjęcia spektaklu z afisza, zaś kardynał Wyszyński w słynnej homilii w krakowskim kościele na Skałce nazwał przedstawienie Grotowskiego prawdziwym świństwem. Wybitny krytyk teatralny Konstanty Puzyna opisuje Apocalypsis jako próbę zmierzenia się z mitem Chrystusa, transgresję dokonaną za pomocą dialektyki prowokacji i bluźnierstwa z jednej, a fascynacji i tęsknoty z drugiej strony.
Apocalypsis uznaje się za pełną realizację idei teatru ubogiego. Poprzez organizację przestrzeni teatralnej - ustawienie drewnianych ław wokół przestrzeni scenicznej, z aktorami na wyciągnięcie ręki, widzowie otrzymali rolę uczestników tej swoistej mszy, w której aktorzy w akcie całkowitym ofiarowują siebie. Grotowski skupiony na aktorze, stopniowo zaczął rezygnować z aktywnego uczestnictwa widza; z czasem zamienił go w biernego, choć bliskiego obserwatora, świadka wydarzeń. Apocalypsis było zapowiedzią porzucenia przez Grotowskiego teatru.
Ostatnim przedstawieniem Teatru Laboratorium, już bez udziału Grotowskiego, a w reżyserii samego Cieślaka był Thanatos Polski (1981). Teatr rozwiązał się w 1984 roku, a w 1990 w jego dawnej siedzibie otwarto Ośrodek Badań Twórczości Jerzego Grotowskiego i Poszukiwań Teatralno-Kulturowych. Placówka po dziś dzień zajmuje się dokumentacją działalności artystycznej Grotowskiego i Teatru Laboratorium, badaniem jego twórczości i recepcji. Ośrodek organizuje wiele spotkań, konferencji, warsztatów teatralnych, pokazów, w które zaangażowani są dawni współpracownicy Grotowskiego, jego uczniowie, egzegeci i naśladowcy z całego świata. 1 stycznia 2007 roku Ośrodek został przekształcony w Instytut im. Jerzego Grotowskiego.
Parateatr
W tym samym czasie, kiedy powstawały kolejne wersje Apocalypsis cum figuris, Grotowski i jego współpracownicy byli już głęboko zaangażowani w prace warsztatowe prowadzone pod nazwą Parateatr (1969-1978), realizujące sformułowaną w latach 70. ideę kultury czynnej, kultury aktywnego uczestnictwa. To, co tak trudno było osiągnąć w teatrze - rzeczywiste zaangażowanie widza w proces twórczy aktora, miało zostać zrealizowane w działaniach treningowo-performatywnych. Grotowski porzucił teatr na rzecz badań, które należy umieścić na pograniczu takich dziedzin jak antropologia, psychologia, religioznawstwo czy teatrologia. Warsztaty, na które zjeżdżali się goście z całej Polski, z czasem również z zagranicy, stanowiły dla uczestników swoistą formę psychoterapii, pozostając jednocześnie przedsięwzięciami artystycznymi. Najważniejszą kwestią była komunikacja międzyludzka, rzeczywisty, szczery kontakt, jaki jest możliwy tylko dzięki pracy z ciałem. Prace prowadzono głównie w Brzezince koło Oleśnicy. Od 1973 roku Grotowski wraz ze swoimi współpracownikami prowadził również warsztaty za granicą (m.in. Stany Zjednoczone, Francja, Włochy). W tym czasie zrealizowano m.in. Special Project (1973) i Przedsięwzięcie Góra (1977).
Teatr Źródeł
Kolejnym etapem działalności artystycznej Grotowskiego był Teatr Źródeł (1976-1982) – projekt angażujący przedstawicieli tradycyjnych sztuk widowiskowych z całego świata. Grotowski był organizatorem wielu międzynarodowych wypraw terenowych, m.in. na Białostocczyznę, do Meksyku, Indii, na Haiti. Ich uczestnicy badali archaiczne techniki rytualne i dramatyczne, wśród których poszukiwali tzw. technik źródłowych.
Dramat Obiektywny
Stan wojenny zastał Grotowskiego we Włoszech. Z powodów politycznych (w zamian za przedłużenie paszportu jego nazwisko miało firmować imprezę kulturalną zbojkotowaną przez całe środowisko artystyczne) postanowił nie wracać do kraju i wyjechał do Stanów Zjednoczonych. W 1982 roku poprowadził warsztaty na Columbia University w Nowym Jorku, rozpoczynając zarazem nowy etap swojej twórczości, Dramat Obiektywny (1982-1985) realizowany przede wszystkim w Drama School of Fine Arts na Uniwersytecie Kalifornijskim w Irvine, gdzie mieszkał od 1983 roku. Praca w ramach Dramatu Obiektywnego polegała na odnalezieniu w udramatyzowanych technikach rytualnych elementów obiektywnych, uniwersalnych.
Sztuki Rytualne
W 1985 roku Grotowski przeniósł się do Pontedery we Włoszech, gdzie w 1986 roku założył Workcenter of Jerzy Grotowski - Centro di Lavoro di Jerzy Grotowski, z czasem przekształcone w Workcenter of Jerzy Grotowski and Thomas Richards. W zaciszu toskańskiej wsi Grotowski wraz ze starannie wyselekcjonowanymi stażystami z całego świata prowadził prace nad Sztukami Rytualnymi, które po dziś dzień są kontynuowane przez jego spadkobierców: Thomasa Richardsa i Mario Biaginiego. Ostatni etap twórczości Grotowskiego określa się również mianem Sztuki jako wehikułu - jest to termin wprowadzony przez Petera Brooka, świetnie charakteryzujący twórczość Grotowskiego, który przecież przez całe życie pragnął tworzyć sztukę, będącą wehikułem przenoszącym swoich uczestników w inny wymiar rzeczywistości. Praca oparta na rytualnych technikach źródłowych, wśród których haitański taniec janwalu i afrokaraibskie pieśni wibracyjne (ich nauczycielką w Workcenter była Maud Robart, wieloletnia współpracowniczka Grotowskiego) okazały się dla Grotowskiego i jego zespołu najistotniejsze, skupiała się na "procesie organicznym" działającego.
W ostatniej fazie działalności Grotowskiego powstało tak ważne dzieło jak Akcja. I choć rzeczywistym jej twórcą, a zarazem głównym wykonawcą jest Thomas Richards jest ona realizacją koncepcji Grotowskiego (ważnej w ostatnim okresie idei Performera, partytury scenicznej, procesu organicznego, ciało-esencji, ciało-pamięci itp.). Akcja nie jest nazywana przedstawieniem. Opus performatywne, jak wolał o niej mówić Grotowski, nigdy bowiem nie było przeznaczone do wystawienia na scenie. Sztuka jako wehikuł, której rzeczywistym odbiorcą jest sam działający nie potrzebuje widza. Dopiero po kilku latach, początkowo tylko w obrębie środowiska zaprzyjaźnionych zespołów teatralnych, z czasem włączając coraz szersze grona uczestników-świadków, zaczęto prezentować Akcję. W 1989 powstał film dokumentujący jedną z początkowych wersji opus, Downstairs Action (reż. Mercedes Gregory). Zapis Akcji mógł być jednak prezentowany wyłącznie w obecności Grotowskiego lub jego najbliższego współpracownika i ucznia Thomasa Richardsa.
Pod koniec życia Grotowski przyjął rolę nauczyciela, Mistrza, który sprawuje duchową opiekę nad swoimi uczniami. Wykładał na wielu uczelniach całego świata, otrzymał kilka tytułów profesora honoris causa, w tym odznaczenie Uniwersytetu Wrocławskiego. W 1997 roku został profesorem w specjalnie dla niego otwartej katedrze Antropologii Teatru w Collège de France. Zmarł w swoim mieszkaniu w Pontederze, po długiej i ciężkiej chorobie.
Rok 2009 został przez UNESCO ogłoszony rokiem Jerzego Grotowskiego. W 2009 roku przypada 10. rocznica śmierci twórcy Teatru Laboratorium i 50. rocznica powstania Teatru 13 Rzędów.
Etykiety:
Jerzy Grotowski,
Laboratorium,
Parateatr,
Teatr Przedstawień,
Teatr Żródeł
Antonin Artaud
Antonin Artaud, właściwie Antoine Marie Joseph Artaud, (ur. 4 września 1896 roku w Marsylii – zm. 4 marca 1948 w Paryżu)
Pochodził z zamożnej rodziny mieszczańskiej. Jego rodzice byli z pochodzenia Grekami lewantyńskimi. W wieku czterech lat zapadł na zapalenie opon mózgowych ze skutkami tej choroby miał się mierzyć przez całe życie. Cierpiał na neuralgię. Spędził pięć lat w sanatorium z dwumiesięczną przerwą trwającą od czerwca do lipca 1916 roku, gdy powołano go do armii; został jednak uznany za niezdolnego do służby wojskowej ze względu na lunatyzm. Przebywając na kuracji, Artaud zaczytywał się w dziełach Rimbaud, Baudelaire’a i Poego. W maju 1919 roku dyrektor zakładu, dr Dardel, przepisał Artaud laudanum, od którego miał być uzależniony przez całe życie.
W marcu 1920 roku Artaud przeprowadził się do Paryża. W wieku lat dwudziestu siedem posłał kilka swych utworów poetyckich do La Nouvelle Revue Française; Prace odrzucono, redaktor napisał jednak list, w którym zachęcił go do korespondencji. W ten sposób powstało dzieło epistolarne pt. Correspondence avec Jacques Rivière – pierwsza poważniejsza praca literacka Artaud. W listopadzie 1929 roku Artaud został wyrzucony z ruchu surrealistycznego, w którym przez krótki czas brał udział: przyczyną była jego odmowa uznania teatru za formę sztuki burżuazyjnej oraz odmowa wstąpienia do Komunistycznej Partii Francji.
Artaud bywa traktowany jako ojciec sztuki performatywnej. W latach 1926-1935 poświęcił się urzeczywistnieniu własnej idei teatru: razem z Rogerem Vitrac i Robertem Aronem powołał do życia Teatr im. Alfreda-Jarry. W 1930 roku opublikował swą najbardziej znaną pracę o teatrze pt. Teatr i jego sobowtór. W roku 1935 stworzył Teatr Okrucieństwa, gdzie wystawił własnego autorstwa sztukę pt. Les Cenci (wg "The Cenci" Shelley’a i noszącego ten sam tytuł opowiadania Stendhala).
W 1936 roku Artaud wyprawił się do Meksyku, gdzie spędził kilka miesięcy wśród Indian Tarahumara – eksperymentował z pejotlem. Kiedy wybrał się w następną podróż do celtyckich Druidów do Irlandii, uznał, iż zdobył laskę św. Patryka.
Po powrocie do Francji Artaud zaczął wierzyć, że niebawem spełni się zapowiedź Apokalipsy – od 1937 roku był pacjentem kilku zamkniętych zakładów psychiatrycznych, został bowiem uznany za indywiduum zagrażające porządkowi publicznemu (zdiagnozowano schizofrenię).
Podczas II wojny światowej przyjaciele przenieśli Artaud do szpitala psychiatrycznego w Rodez na terytorium Vichy – zajmował się nim dr Gaston Ferdière. Leczony był elektrowstrząsami, litem, insuliną, rtęcią i preparatami bizmutu – lekarze mniemali, że elektrowstrząsy zlikwidują uważane za objawy chorobowe symptomy polegające na przywoływaniu sił magicznych, stawianiu tarota i rysowaniu dziwnych rysunków. W 1946 roku dzięki pomocy przyjaciół, którzy zapewnili mu wsparcie finansowe, został zwolniony z zakładu w Rodez i przeniesiony do zakładu w Ivry-sur-Seine pod Paryżem – mimo że hospitalizowany, cieszył się swobodą ruchów.
Artaud napisał wówczas dla radia słuchowisko pt. Pour en finir avec le jugement de dieu – nagrał je w okresie 22-29 listopada 1947 roku; w audycji uczestniczyli Maria Casarès, Paule Thévenin i Roger Blin. Dzień przed emisją, która miała się odbyć 2 lutego 1948 roku, słuchowisko zostało zdjęte z anteny ze względu na odniesienia skatologiczne, wypady antyamerykańskie i treści antyreligijne, choć jako przyczynę podawano także argument o ogólnej kakofonii. W konsekwencji Fernand Puuey, dyrektor redakcji teatralnej i literackiej Radia Francuskiego, urządził prywatną emisje, na której pojawiło się około pięćdziesięciu artystów, literatów, muzyków i dziennikarzy. Obecni byli, m.in. Roger Vitrac, Jean Cocteau, Paul Eluard, Raymond Queneau, Jean-Louis Barrault, René Clair, Jean Paulhan, Maurice Nadeau, Georges Auric, Claude Mauriac.
W styczniu 1948 roku zdiagnozowano u Artaud raka. Zmarł w samotności. Znaleziono go w sali siedzącego w nogach łóżka, trzymającego but w dłoni. Trzydzieści lat później radio francuskie wyemitowało w końcu Pour en finir avec le jugement de dieu.
Pochodził z zamożnej rodziny mieszczańskiej. Jego rodzice byli z pochodzenia Grekami lewantyńskimi. W wieku czterech lat zapadł na zapalenie opon mózgowych ze skutkami tej choroby miał się mierzyć przez całe życie. Cierpiał na neuralgię. Spędził pięć lat w sanatorium z dwumiesięczną przerwą trwającą od czerwca do lipca 1916 roku, gdy powołano go do armii; został jednak uznany za niezdolnego do służby wojskowej ze względu na lunatyzm. Przebywając na kuracji, Artaud zaczytywał się w dziełach Rimbaud, Baudelaire’a i Poego. W maju 1919 roku dyrektor zakładu, dr Dardel, przepisał Artaud laudanum, od którego miał być uzależniony przez całe życie.
W marcu 1920 roku Artaud przeprowadził się do Paryża. W wieku lat dwudziestu siedem posłał kilka swych utworów poetyckich do La Nouvelle Revue Française; Prace odrzucono, redaktor napisał jednak list, w którym zachęcił go do korespondencji. W ten sposób powstało dzieło epistolarne pt. Correspondence avec Jacques Rivière – pierwsza poważniejsza praca literacka Artaud. W listopadzie 1929 roku Artaud został wyrzucony z ruchu surrealistycznego, w którym przez krótki czas brał udział: przyczyną była jego odmowa uznania teatru za formę sztuki burżuazyjnej oraz odmowa wstąpienia do Komunistycznej Partii Francji.
Artaud bywa traktowany jako ojciec sztuki performatywnej. W latach 1926-1935 poświęcił się urzeczywistnieniu własnej idei teatru: razem z Rogerem Vitrac i Robertem Aronem powołał do życia Teatr im. Alfreda-Jarry. W 1930 roku opublikował swą najbardziej znaną pracę o teatrze pt. Teatr i jego sobowtór. W roku 1935 stworzył Teatr Okrucieństwa, gdzie wystawił własnego autorstwa sztukę pt. Les Cenci (wg "The Cenci" Shelley’a i noszącego ten sam tytuł opowiadania Stendhala).
W 1936 roku Artaud wyprawił się do Meksyku, gdzie spędził kilka miesięcy wśród Indian Tarahumara – eksperymentował z pejotlem. Kiedy wybrał się w następną podróż do celtyckich Druidów do Irlandii, uznał, iż zdobył laskę św. Patryka.
Po powrocie do Francji Artaud zaczął wierzyć, że niebawem spełni się zapowiedź Apokalipsy – od 1937 roku był pacjentem kilku zamkniętych zakładów psychiatrycznych, został bowiem uznany za indywiduum zagrażające porządkowi publicznemu (zdiagnozowano schizofrenię).
Podczas II wojny światowej przyjaciele przenieśli Artaud do szpitala psychiatrycznego w Rodez na terytorium Vichy – zajmował się nim dr Gaston Ferdière. Leczony był elektrowstrząsami, litem, insuliną, rtęcią i preparatami bizmutu – lekarze mniemali, że elektrowstrząsy zlikwidują uważane za objawy chorobowe symptomy polegające na przywoływaniu sił magicznych, stawianiu tarota i rysowaniu dziwnych rysunków. W 1946 roku dzięki pomocy przyjaciół, którzy zapewnili mu wsparcie finansowe, został zwolniony z zakładu w Rodez i przeniesiony do zakładu w Ivry-sur-Seine pod Paryżem – mimo że hospitalizowany, cieszył się swobodą ruchów.
Artaud napisał wówczas dla radia słuchowisko pt. Pour en finir avec le jugement de dieu – nagrał je w okresie 22-29 listopada 1947 roku; w audycji uczestniczyli Maria Casarès, Paule Thévenin i Roger Blin. Dzień przed emisją, która miała się odbyć 2 lutego 1948 roku, słuchowisko zostało zdjęte z anteny ze względu na odniesienia skatologiczne, wypady antyamerykańskie i treści antyreligijne, choć jako przyczynę podawano także argument o ogólnej kakofonii. W konsekwencji Fernand Puuey, dyrektor redakcji teatralnej i literackiej Radia Francuskiego, urządził prywatną emisje, na której pojawiło się około pięćdziesięciu artystów, literatów, muzyków i dziennikarzy. Obecni byli, m.in. Roger Vitrac, Jean Cocteau, Paul Eluard, Raymond Queneau, Jean-Louis Barrault, René Clair, Jean Paulhan, Maurice Nadeau, Georges Auric, Claude Mauriac.
W styczniu 1948 roku zdiagnozowano u Artaud raka. Zmarł w samotności. Znaleziono go w sali siedzącego w nogach łóżka, trzymającego but w dłoni. Trzydzieści lat później radio francuskie wyemitowało w końcu Pour en finir avec le jugement de dieu.
"Not I "- Samuel Beckett
Not I is a twenty-minute dramatic monologue written in 1972 (March 20 to April 1) by Samuel Beckett, translated as Pas Moi; premiere at the “Samuel Beckett Festival” by the Repertory Theater of Lincoln Center, New York (22 November 1972), directed by Alan Schneider, with Jessica Tandy (Mouth) and Henderson Forsythe (Auditor).
Not I takes place in a pitch-black space illuminated only by a single beam of light. This spotlight fixes on an actress's mouth about eight feet above the stage[1], everything else being blacked out and, in early performances, illuminates the shadowy figure of the Auditor who makes four increasingly ineffectual movements “of helpless compassion” during brief breaks in the monologue where Mouth appears to be listening to some inner voice unheard by the audience.
The mouth utters at a ferocious pace a logorrhoea of fragmented, jumbled sentences which obliquely tells the story of a woman of about seventy who having been abandoned by her parents after a premature birth has lived a loveless, mechanical existence and who appears to have suffered an unspecified traumatic experience. The woman has been virtually mute since childhood apart from occasional outbursts, one of which comprises the text we hear. From the text it could be inferred that the woman had been raped but this is something Beckett was very clear about when asked: “How could you think of such a thing! No, no, not at all – it wasn’t that at all.”[2] It seems more likely that she has suffered some kind of collapse, possibly even her death[3], while “wandering in a field … looking aimlessly for cowslips.”
The woman relates four incidents from her life: lying face down in the grass, standing in a supermarket, sitting on a “mound in Croker's Acre” (a real place in Ireland near Leopardstown racecourse) and “that time at court”, each being preceded by a repeat on the repressed first ‘scene’ which has been likened to an epiphany; whatever happened to her in that field in April was the trigger for her to start talking.
Her initial reaction to the paralysing event is to assume she is being punished by God but finds she is not suffering; she feels no pain, as in life she felt no pleasure. She cannot think why she might be being punished but accepts that God does not need a “particular reason” for what He does. She thinks she has something to tell though doesn’t know what but believes if she goes over the events of her life for long enough she will stumble upon that thing for which she needs to seek forgiveness. In addition to the continued buzzing in her skull there is now a light of varying intensity tormenting her; the two seem related.
As in many of Beckett’s works there is a cyclical nature fading in and out to similar expressions suggesting this is a snapshot of a much larger event.
The title comes from the character's repeated insistence that the events she describes or alludes to did not happen to her.
wiecej wikipedia
"Not I "- samuel beckett
samuel beckett whitelaw
Samuel Beckett - Not I (1973), Part 1 of 2
Starring and Introduced by Billie Whitelaw Not I takes place in a pitch black space illuminated only by a single beam of light. This light illuminates an actress's mouth. The mouth utters a monolo...
Not I takes place in a pitch-black space illuminated only by a single beam of light. This spotlight fixes on an actress's mouth about eight feet above the stage[1], everything else being blacked out and, in early performances, illuminates the shadowy figure of the Auditor who makes four increasingly ineffectual movements “of helpless compassion” during brief breaks in the monologue where Mouth appears to be listening to some inner voice unheard by the audience.
The mouth utters at a ferocious pace a logorrhoea of fragmented, jumbled sentences which obliquely tells the story of a woman of about seventy who having been abandoned by her parents after a premature birth has lived a loveless, mechanical existence and who appears to have suffered an unspecified traumatic experience. The woman has been virtually mute since childhood apart from occasional outbursts, one of which comprises the text we hear. From the text it could be inferred that the woman had been raped but this is something Beckett was very clear about when asked: “How could you think of such a thing! No, no, not at all – it wasn’t that at all.”[2] It seems more likely that she has suffered some kind of collapse, possibly even her death[3], while “wandering in a field … looking aimlessly for cowslips.”
The woman relates four incidents from her life: lying face down in the grass, standing in a supermarket, sitting on a “mound in Croker's Acre” (a real place in Ireland near Leopardstown racecourse) and “that time at court”, each being preceded by a repeat on the repressed first ‘scene’ which has been likened to an epiphany; whatever happened to her in that field in April was the trigger for her to start talking.
Her initial reaction to the paralysing event is to assume she is being punished by God but finds she is not suffering; she feels no pain, as in life she felt no pleasure. She cannot think why she might be being punished but accepts that God does not need a “particular reason” for what He does. She thinks she has something to tell though doesn’t know what but believes if she goes over the events of her life for long enough she will stumble upon that thing for which she needs to seek forgiveness. In addition to the continued buzzing in her skull there is now a light of varying intensity tormenting her; the two seem related.
As in many of Beckett’s works there is a cyclical nature fading in and out to similar expressions suggesting this is a snapshot of a much larger event.
The title comes from the character's repeated insistence that the events she describes or alludes to did not happen to her.
wiecej wikipedia
"Not I "- samuel beckett
samuel beckett whitelaw
Samuel Beckett - Not I (1973), Part 1 of 2
Starring and Introduced by Billie Whitelaw Not I takes place in a pitch black space illuminated only by a single beam of light. This light illuminates an actress's mouth. The mouth utters a monolo...
Samuel Beckett Sen o kobietach pięknych i takich sobie
Samuel Beckett
Sen o kobietach pięknych i takich sobie
raz
Patrzcie, oto Belacqua, przekarmione dziecko, pedałuje, szybciej, coraz szybciej, z otwartą gębą i rozdętymi nozdrzami pędzi wzdłuż fryzów głogu za furmanką Findlatera, szybciej, coraz szybciej, aż wreszcie zwalnia przy koniu, przy czarnym tłustym mokrym zadzie konia. Pędź go batem, woźnico, trachnij, machnij, hetta-wiśta, tłusty Sambo. Sztywno niczym perturbacja piór ogon gnie się w łuk nad potokiem mierzwy. Ach!...
I co więcej, za kilka lat zaskoczymy go, kiedy na wsi będzie wspinał się na drzewa, a w mieście zjeżdżał po gimnastycznej linie.
dwa
Belacąua siedział na pachołku przy końcu nabrzeża Carlyle'a zamoknięty i od pasa w górę zakochany w tłumoku imieniem Smeraldina-Rima, dziewczynie spotkanej pewnego wieczoru, kiedy przypadek zrządził, że on był zmęczony, jej twarz zaś - bardziej piękna niż głupia. Zmęczenie przy owej fatalnej okazji sprawiło, że zwrócił uwagę wyłącznie na twarz i dopatrzywszy się w tej części ciała nieziemskiego blasku, zapomniał się tak dalece, że zarzucił sieci i zakotwiczył wśród spokojnych twarogów jej piersi, o których pochopnie wyczytał z jej rysów, że nie pozostawiają nic do życzenia oprócz śmierci i z braku łona Abrahama mogą okazać się całkiem przydatne w wędrówce po tym łez padole, gdzie jeno pokusy i honory szlacheckie. Atoli zanim rozeznał się w uczuciach do niej, wspomniała, że w niebiosach, na ziemi ni w podziemnych wodach niczego nie ceni sobie tak wysoko jak muzyki Bacha i zabiera się zaraz, na dobre i w ogóle, do Wiednia studiować fortepiano. W rezultacie twarogi wypuściły sargassowe ssawki i omotały go.
Teraz więc siedział we wdzięcznej mżawce, skulony na słupku po wzniosłym adieu, i skłoniwszy głowę nad drżącymi na podbrzuszu dłońmi, usilnie pompował drobny deszczyk. Siedział i natężał się dla tych kilku kropel, które by go rozgrzeszyły, a kiedy poczuł, że napływają, wyłączył rozum i je uspokoił. Najpierw ostrożne obracanie jej w myślach, aż mózg zacznie dudnić i wirować, po czym w ostatniej chwili raptowne opróżnienie głowy, by zdławić wytrysk, powstrzymać, zawrócić da capo. Odkrył, że najlepiej uruchamia tłoki myśl o berecie, który zdarła z głowy, żeby mu pomachać, gdy statek odpływał. Beret, ongiś zielony, wypłowiał od słońca i nabrał cierpkiej rezedowej barwy, toteż zawsze, od pierwszej chwili gdy padł nań wzrok Belacquy, ów przedmiot wydawał mu się znoszony, beznadziejny i wzruszający. Mógłby być kępką trawy kłoniącej się w miejscu, gdzie zdarła go z główki i zamachała kretyńskim mechanicznym ruchem, w górę i w dół, nie powiewając beretem jak chusteczką, ale trzymając go za sam środek, podnosząc i opuszczając sztywnym ramieniem, jakby ćwiczyła z hantlami. Każdy powrót myśli do tych pożegnalnych podrygów, monstrualny smutek ręki dzierżącej zrozpaczony beret, walącej jak tłuczkiem to w górę, to w dół, każde machnięcie, które smagało mu serce i odsuwało ją poza zasięg wzroku, wystarczało, by ubić jego umysł na odpowiednią pianę cierpienia. Doszedł do tego po kilku falstartach. Tak oto ustaliwszy technikę, siedział teraz, pracując nad skąpą łzawą ejakulacją, dławiąc ją, gdy wzbierała, czekając z pustką w umyśle, aż przypływ się cofnie, a kiedy już wszystko było w porządku, raz jeszcze uruchamiał tragiczny beret, semaforowe vale, i zaczynał od nowa. Siedział zgarbiony na słupku w wieczornej mżawce, wymuszał i tłumił wylew w ten osobliwy sposób, a jego ręce na brzuchu były niczym dwa lepkie trupie płaty dorsza. Aż nagle ze złością stwierdził, że fetysz machania przez nią beretem w sposób przez nas mozolnie wyżej opisany (zgódźmy się, że tu i w dalszym ciągu my to ja) przestał działać. Gdy po stłumieniu i unicestwieniu jak zwykle chciał go włączyć, nic się nie stało. Tłoki jego mózgu spoczęły w spokoju. A to dopiero przykrość, proszę was, zupełny krach całej maszynerii. Panicznie jął szukać jakiegoś obrazu, który uruchomiłby wszystko raz jeszcze: przebłysku Rasimy w jej zapadniętych oczach pod koniec wieczoru, ciemniejącego świetlika czoła jak wachlarz pod czarnymi włosami, nisko i gęsto kryjącymi skronie, dolinki u nasady nosa, którą pozwalała mu macać i badać opuszką palca oraz paznokciem. Lecz wszystko na próżno. Jego umysł spoczął w spokoju, a studnia łez wyschła.
Ledwo przyznał się przed samym sobą, że nic się nie da zrobić, że całkiem się wysuszył tą kameralną sublimacją, a przeszył go ból najciemniejszej barwy i Smeraldinalgia zaraz utonęła w przypadłości znacznie poważniejszej - był oto synem Adama, skazanym na niepokorny umysł. Gdyż kiedy umysł nakazał rękom, by nie zwisały między udami lepko i bezwładnie, lecz spróbowały ataku konwulsji, te z miejsca posłuchały; gdy jednak umysł polecił sam sobie uronić kilka łez z szacunku dla dziewczyny, która go zostawiła, natrafił na opór. Tak, bardzo to mroczny skurcz bólu. Wciąż na słupku w mżawce, co nie chciała zelżeć, dopóki wszyscy nie pójdą do domu, zacierając ręce faute de mieux, zapomniawszy o Smeraldi-nie-Rimie, Belacąua zadumał się nad tym nowym smutkiem.
Tymczasem kobaltowy diabeł o wiele mniej lekkiej, lotnej, górnej i potężnej natury czekał w ukryciu, aż Adamowa pretensja się wypstryka, jak zresztą wszystkie pretensje Belacąuy, pozostawiając go nader nieprzyjemnie rozbrojonym. Dla niego Wielkie Zaniechanie było kaprysem losu i jego impertynenckim zrządzeniem. Przystoi bowiem umysłowi rozpaczać z żałości albo pod jej ciężarem się zmącić; tym bardziej złożenie się w grób albo łono w ów specjalny sposób, który rozważać będziemy jeszcze przy niejednej okazji, to dla umysłu, rzecz jasna, prawdziwa przyjemność. Ale bezczelny wtręt upiornego tyłka świata, psujący machinę rozpaczy, wynoszący go hop i już z wygodnych kolein, zwiastował utratę ciągłości, czego Belacąua szczególnie nie lubił.
Niemniej tkance obecnego smutku nie mógł w tym względzie zarzucić żadnego defektu, żadnej istotnejluki między krachem miłosnych rozterek a pierwszym ukłuciem bólu. W istocie, wszelką - niewielką - pustą przestrzeń wypełniło ergo, zgrabnie skuwające ze sobą oba człony. A teraz jemu, udręczonemu jako syn Adama i przeto cierpiącemu za sprawą umysłu nieposłusznego swym własnym rozkazom, wysmażało się zasępienie, godnie wieńczące medytację w stylu, który nigdy dotąd nie raczył uświetnić kulminacji podobnej melancholii. Gotowała mu się iście transcendentna chmurność, ucieleśniająca najlepsze, najwyborniejsze cząstki dotychczasowych przeżyć, a pchała się do przodu, na pierwszy rzut oka sprawiając wrażenie konkretnej propozycji. Nie trzeba dodawać, że wcale nią nie była. Ale rozpatrywana w aureoli przesłanki, na której mógł się wiercić, przewracać i wślizgiwać w sen, nie miała sobie równych.
Wciąż jeszcze harował nad numerem drugim, znowu spuściwszy wiotkie dłonie niżej pasa, gdy nagle kazało mu podnieść wzrok dojmujące wrażenie, iż jakiś szorstki a zawzięty osobnik staje przed nim i wygłasza coś, co nieprzyjemnie przypomina ultimatum. Tak było, niestety - stróż nabrzeża rozglądał się za kimś do pożarcia. Słuchając bacznie, co się doń mówi, Belacąua ze strumienia koprolalii wyłowił wreszcie żądanie, by poszedł sobie precz.
- Wynocha z mego nabrzeża - burknął opryskliwie stróż. - Chcę wrócić do domu na herbatę.
Uczciwa propozycja. Belakwie wydało się wręcz normalne, że człek ów określa nabrzeże jako swoje. W pewnym sensie to było jego nabrzeże. Odpowiadał za nie. Po to tu był. Za to mu płacono. To całkiem oczywiste, że po całym dniu pracy chciał wrócić do domu na herbatę.
- Rzeczywiście - odparł Belacąua, podnosząc się ze słupka - co za bezmyślność z mojej strony. Może mógłbym...
Sięgnął do kieszeni spodni po sześciopensówkę, a z jej braku choćby i szylinga, lecz znalazł jedynie dwa pensy - wszystko, co mu zostało. Stał w mżawce z gołą głową przed swym adwersarzem, odrzuciwszy na bok połę dwurzędowej kurtki, a odbarwiona podszewka sterczała mu z kieszeni jak doprawdy nie wiem co. Chwila była nader krępująca.
- Może mógłbyś co? - spytał stróż nabrzeża.
Belacąua poczerwieniał. Nie wiedział, gdzie podziać oczy. Zakłopotany zdjął okulary. Ale był to przypadek mądrości po szkodzie. Czy ośmieliłby się wręczyć dwa pensy osobnikowi tak rozognionemu?
- Mogę tylko przeprosić - wyjąkał - że naraziłem pana na niewygodę. Proszę mi wierzyć, nie miałem pojęcia...
Stróż splunął. Na nabrzeżu nie wolno palić, ale spluwanie to co innego.
- Żebym cię tu nie widział - rzekł nieodwołalnie - kiedy ta ślina wyschnie.
Belacąua pomyślał - co za niezwykłe sformułowanie w ustach kogoś o takiej pozycji społecznej. Coś tu się nie zgadza, pomyślał, chyba ta fraza nie jest całkiem odpowiednia, przy tej pogodzie wydaje się prawie namową, bym odłożył odejście ad Kalendas graecas. Takie to koncepty zaprzątały mu umysł, kiedy kroczył spiesznie nabrzeżem w stronę lądu, a prześladowca deptał mu po piętach. Gdy jednak brama bezpiecznie zatrzasnęła się za jego plecami, obrócił się i uprzejmie życzył zarządcy dobrej nocy. Ku jego zdumieniu człek ów dotknął czapki i odpowiedział pozdrowieniem równie ugrzecznionym. Serce Belac-quy mocno podskoczyło z radości.
- Och - zawołał - spokojnej nocy i proszę, dobry człowieku, niechże mi pan wybaczy. Nie miałem złych zamiarów.
Ale odpowiedź na grzeczny ukłon oczywistego dżentelmena to jedno, a odpuszczenie od ręki jawnego wykroczenia to całkiem co innego. Toteż zarządca zawziął się i zniknął w stróżówce. Belakwie, pozbawionemu pobłażania, wybaczenia i rozgrzeszenia, nie pozostało nic innego, jak pokuśtykać dalej na obolałych stopach.
Boże pobłogosław Tatusia, modlił się z grubsza bez specjalnego powodu przed snem owego wieczoru, Mamusię, Johnny'ego, Bibby (czyli Nianię, obecnie matkę legionu za sprawą ogrodnika) i wszystkich, których kocham, i spraw, bym był grzeczny w imię Jezusa Chrystusa Armen.
Takiej to katastazy nauczyli się, najpierw John, potem Bel, na kolanach mamusi, kiedy byli tyci. To była ich modlitwa. To, co mówili później - Ojczenasz - należało do Pana Boga. Ich modlitwa była jak ładne pudełeczko, Ojczenasz - jak duże brzydkie pudło. Zjeżdżało się windą, aż żołądek podchodził do gardła. Oooaaa.
Wstał z klęczek i wszedł do łóżka, a błękitny diabeł, który tylko czekał na taką okazję, położył się obok niego i z miejsca, od razu jak najpodstępniej wykazał, że ładne to rzeczy, kiedy syn Adamowy może stłamsić w sobie kochanka Smeraldiny-Rimy, w ogóle dowolnej dziewczyny, i jeśli tak ma wyglądać zakochanie od pasa w górę, to im prędzej da sobie spokój, tym lepiej. Tak więc Belacąua ubrany w koronę goryczy spędził upojną noc. Brnął, jakby szedł przez las przy blasku księżyca, przez wdzięczną noc do impertynenckiej szampanii poranka. Grzeszyć uchodzi, lecz wszystko będzie dobrze i wszystkim będzie dobrze i wszystkie sprawy skończą się dobrze. Inąuit Grock...
http://www.forumksiazki.pl/topics43/sen-o-kobietach-pieknych-i-takich-sobie-samuel-beckett-vt3493.htm
Sen o kobietach pięknych i takich sobie
raz
Patrzcie, oto Belacqua, przekarmione dziecko, pedałuje, szybciej, coraz szybciej, z otwartą gębą i rozdętymi nozdrzami pędzi wzdłuż fryzów głogu za furmanką Findlatera, szybciej, coraz szybciej, aż wreszcie zwalnia przy koniu, przy czarnym tłustym mokrym zadzie konia. Pędź go batem, woźnico, trachnij, machnij, hetta-wiśta, tłusty Sambo. Sztywno niczym perturbacja piór ogon gnie się w łuk nad potokiem mierzwy. Ach!...
I co więcej, za kilka lat zaskoczymy go, kiedy na wsi będzie wspinał się na drzewa, a w mieście zjeżdżał po gimnastycznej linie.
dwa
Belacąua siedział na pachołku przy końcu nabrzeża Carlyle'a zamoknięty i od pasa w górę zakochany w tłumoku imieniem Smeraldina-Rima, dziewczynie spotkanej pewnego wieczoru, kiedy przypadek zrządził, że on był zmęczony, jej twarz zaś - bardziej piękna niż głupia. Zmęczenie przy owej fatalnej okazji sprawiło, że zwrócił uwagę wyłącznie na twarz i dopatrzywszy się w tej części ciała nieziemskiego blasku, zapomniał się tak dalece, że zarzucił sieci i zakotwiczył wśród spokojnych twarogów jej piersi, o których pochopnie wyczytał z jej rysów, że nie pozostawiają nic do życzenia oprócz śmierci i z braku łona Abrahama mogą okazać się całkiem przydatne w wędrówce po tym łez padole, gdzie jeno pokusy i honory szlacheckie. Atoli zanim rozeznał się w uczuciach do niej, wspomniała, że w niebiosach, na ziemi ni w podziemnych wodach niczego nie ceni sobie tak wysoko jak muzyki Bacha i zabiera się zaraz, na dobre i w ogóle, do Wiednia studiować fortepiano. W rezultacie twarogi wypuściły sargassowe ssawki i omotały go.
Teraz więc siedział we wdzięcznej mżawce, skulony na słupku po wzniosłym adieu, i skłoniwszy głowę nad drżącymi na podbrzuszu dłońmi, usilnie pompował drobny deszczyk. Siedział i natężał się dla tych kilku kropel, które by go rozgrzeszyły, a kiedy poczuł, że napływają, wyłączył rozum i je uspokoił. Najpierw ostrożne obracanie jej w myślach, aż mózg zacznie dudnić i wirować, po czym w ostatniej chwili raptowne opróżnienie głowy, by zdławić wytrysk, powstrzymać, zawrócić da capo. Odkrył, że najlepiej uruchamia tłoki myśl o berecie, który zdarła z głowy, żeby mu pomachać, gdy statek odpływał. Beret, ongiś zielony, wypłowiał od słońca i nabrał cierpkiej rezedowej barwy, toteż zawsze, od pierwszej chwili gdy padł nań wzrok Belacquy, ów przedmiot wydawał mu się znoszony, beznadziejny i wzruszający. Mógłby być kępką trawy kłoniącej się w miejscu, gdzie zdarła go z główki i zamachała kretyńskim mechanicznym ruchem, w górę i w dół, nie powiewając beretem jak chusteczką, ale trzymając go za sam środek, podnosząc i opuszczając sztywnym ramieniem, jakby ćwiczyła z hantlami. Każdy powrót myśli do tych pożegnalnych podrygów, monstrualny smutek ręki dzierżącej zrozpaczony beret, walącej jak tłuczkiem to w górę, to w dół, każde machnięcie, które smagało mu serce i odsuwało ją poza zasięg wzroku, wystarczało, by ubić jego umysł na odpowiednią pianę cierpienia. Doszedł do tego po kilku falstartach. Tak oto ustaliwszy technikę, siedział teraz, pracując nad skąpą łzawą ejakulacją, dławiąc ją, gdy wzbierała, czekając z pustką w umyśle, aż przypływ się cofnie, a kiedy już wszystko było w porządku, raz jeszcze uruchamiał tragiczny beret, semaforowe vale, i zaczynał od nowa. Siedział zgarbiony na słupku w wieczornej mżawce, wymuszał i tłumił wylew w ten osobliwy sposób, a jego ręce na brzuchu były niczym dwa lepkie trupie płaty dorsza. Aż nagle ze złością stwierdził, że fetysz machania przez nią beretem w sposób przez nas mozolnie wyżej opisany (zgódźmy się, że tu i w dalszym ciągu my to ja) przestał działać. Gdy po stłumieniu i unicestwieniu jak zwykle chciał go włączyć, nic się nie stało. Tłoki jego mózgu spoczęły w spokoju. A to dopiero przykrość, proszę was, zupełny krach całej maszynerii. Panicznie jął szukać jakiegoś obrazu, który uruchomiłby wszystko raz jeszcze: przebłysku Rasimy w jej zapadniętych oczach pod koniec wieczoru, ciemniejącego świetlika czoła jak wachlarz pod czarnymi włosami, nisko i gęsto kryjącymi skronie, dolinki u nasady nosa, którą pozwalała mu macać i badać opuszką palca oraz paznokciem. Lecz wszystko na próżno. Jego umysł spoczął w spokoju, a studnia łez wyschła.
Ledwo przyznał się przed samym sobą, że nic się nie da zrobić, że całkiem się wysuszył tą kameralną sublimacją, a przeszył go ból najciemniejszej barwy i Smeraldinalgia zaraz utonęła w przypadłości znacznie poważniejszej - był oto synem Adama, skazanym na niepokorny umysł. Gdyż kiedy umysł nakazał rękom, by nie zwisały między udami lepko i bezwładnie, lecz spróbowały ataku konwulsji, te z miejsca posłuchały; gdy jednak umysł polecił sam sobie uronić kilka łez z szacunku dla dziewczyny, która go zostawiła, natrafił na opór. Tak, bardzo to mroczny skurcz bólu. Wciąż na słupku w mżawce, co nie chciała zelżeć, dopóki wszyscy nie pójdą do domu, zacierając ręce faute de mieux, zapomniawszy o Smeraldi-nie-Rimie, Belacąua zadumał się nad tym nowym smutkiem.
Tymczasem kobaltowy diabeł o wiele mniej lekkiej, lotnej, górnej i potężnej natury czekał w ukryciu, aż Adamowa pretensja się wypstryka, jak zresztą wszystkie pretensje Belacąuy, pozostawiając go nader nieprzyjemnie rozbrojonym. Dla niego Wielkie Zaniechanie było kaprysem losu i jego impertynenckim zrządzeniem. Przystoi bowiem umysłowi rozpaczać z żałości albo pod jej ciężarem się zmącić; tym bardziej złożenie się w grób albo łono w ów specjalny sposób, który rozważać będziemy jeszcze przy niejednej okazji, to dla umysłu, rzecz jasna, prawdziwa przyjemność. Ale bezczelny wtręt upiornego tyłka świata, psujący machinę rozpaczy, wynoszący go hop i już z wygodnych kolein, zwiastował utratę ciągłości, czego Belacąua szczególnie nie lubił.
Niemniej tkance obecnego smutku nie mógł w tym względzie zarzucić żadnego defektu, żadnej istotnejluki między krachem miłosnych rozterek a pierwszym ukłuciem bólu. W istocie, wszelką - niewielką - pustą przestrzeń wypełniło ergo, zgrabnie skuwające ze sobą oba człony. A teraz jemu, udręczonemu jako syn Adama i przeto cierpiącemu za sprawą umysłu nieposłusznego swym własnym rozkazom, wysmażało się zasępienie, godnie wieńczące medytację w stylu, który nigdy dotąd nie raczył uświetnić kulminacji podobnej melancholii. Gotowała mu się iście transcendentna chmurność, ucieleśniająca najlepsze, najwyborniejsze cząstki dotychczasowych przeżyć, a pchała się do przodu, na pierwszy rzut oka sprawiając wrażenie konkretnej propozycji. Nie trzeba dodawać, że wcale nią nie była. Ale rozpatrywana w aureoli przesłanki, na której mógł się wiercić, przewracać i wślizgiwać w sen, nie miała sobie równych.
Wciąż jeszcze harował nad numerem drugim, znowu spuściwszy wiotkie dłonie niżej pasa, gdy nagle kazało mu podnieść wzrok dojmujące wrażenie, iż jakiś szorstki a zawzięty osobnik staje przed nim i wygłasza coś, co nieprzyjemnie przypomina ultimatum. Tak było, niestety - stróż nabrzeża rozglądał się za kimś do pożarcia. Słuchając bacznie, co się doń mówi, Belacąua ze strumienia koprolalii wyłowił wreszcie żądanie, by poszedł sobie precz.
- Wynocha z mego nabrzeża - burknął opryskliwie stróż. - Chcę wrócić do domu na herbatę.
Uczciwa propozycja. Belakwie wydało się wręcz normalne, że człek ów określa nabrzeże jako swoje. W pewnym sensie to było jego nabrzeże. Odpowiadał za nie. Po to tu był. Za to mu płacono. To całkiem oczywiste, że po całym dniu pracy chciał wrócić do domu na herbatę.
- Rzeczywiście - odparł Belacąua, podnosząc się ze słupka - co za bezmyślność z mojej strony. Może mógłbym...
Sięgnął do kieszeni spodni po sześciopensówkę, a z jej braku choćby i szylinga, lecz znalazł jedynie dwa pensy - wszystko, co mu zostało. Stał w mżawce z gołą głową przed swym adwersarzem, odrzuciwszy na bok połę dwurzędowej kurtki, a odbarwiona podszewka sterczała mu z kieszeni jak doprawdy nie wiem co. Chwila była nader krępująca.
- Może mógłbyś co? - spytał stróż nabrzeża.
Belacąua poczerwieniał. Nie wiedział, gdzie podziać oczy. Zakłopotany zdjął okulary. Ale był to przypadek mądrości po szkodzie. Czy ośmieliłby się wręczyć dwa pensy osobnikowi tak rozognionemu?
- Mogę tylko przeprosić - wyjąkał - że naraziłem pana na niewygodę. Proszę mi wierzyć, nie miałem pojęcia...
Stróż splunął. Na nabrzeżu nie wolno palić, ale spluwanie to co innego.
- Żebym cię tu nie widział - rzekł nieodwołalnie - kiedy ta ślina wyschnie.
Belacąua pomyślał - co za niezwykłe sformułowanie w ustach kogoś o takiej pozycji społecznej. Coś tu się nie zgadza, pomyślał, chyba ta fraza nie jest całkiem odpowiednia, przy tej pogodzie wydaje się prawie namową, bym odłożył odejście ad Kalendas graecas. Takie to koncepty zaprzątały mu umysł, kiedy kroczył spiesznie nabrzeżem w stronę lądu, a prześladowca deptał mu po piętach. Gdy jednak brama bezpiecznie zatrzasnęła się za jego plecami, obrócił się i uprzejmie życzył zarządcy dobrej nocy. Ku jego zdumieniu człek ów dotknął czapki i odpowiedział pozdrowieniem równie ugrzecznionym. Serce Belac-quy mocno podskoczyło z radości.
- Och - zawołał - spokojnej nocy i proszę, dobry człowieku, niechże mi pan wybaczy. Nie miałem złych zamiarów.
Ale odpowiedź na grzeczny ukłon oczywistego dżentelmena to jedno, a odpuszczenie od ręki jawnego wykroczenia to całkiem co innego. Toteż zarządca zawziął się i zniknął w stróżówce. Belakwie, pozbawionemu pobłażania, wybaczenia i rozgrzeszenia, nie pozostało nic innego, jak pokuśtykać dalej na obolałych stopach.
Boże pobłogosław Tatusia, modlił się z grubsza bez specjalnego powodu przed snem owego wieczoru, Mamusię, Johnny'ego, Bibby (czyli Nianię, obecnie matkę legionu za sprawą ogrodnika) i wszystkich, których kocham, i spraw, bym był grzeczny w imię Jezusa Chrystusa Armen.
Takiej to katastazy nauczyli się, najpierw John, potem Bel, na kolanach mamusi, kiedy byli tyci. To była ich modlitwa. To, co mówili później - Ojczenasz - należało do Pana Boga. Ich modlitwa była jak ładne pudełeczko, Ojczenasz - jak duże brzydkie pudło. Zjeżdżało się windą, aż żołądek podchodził do gardła. Oooaaa.
Wstał z klęczek i wszedł do łóżka, a błękitny diabeł, który tylko czekał na taką okazję, położył się obok niego i z miejsca, od razu jak najpodstępniej wykazał, że ładne to rzeczy, kiedy syn Adamowy może stłamsić w sobie kochanka Smeraldiny-Rimy, w ogóle dowolnej dziewczyny, i jeśli tak ma wyglądać zakochanie od pasa w górę, to im prędzej da sobie spokój, tym lepiej. Tak więc Belacąua ubrany w koronę goryczy spędził upojną noc. Brnął, jakby szedł przez las przy blasku księżyca, przez wdzięczną noc do impertynenckiej szampanii poranka. Grzeszyć uchodzi, lecz wszystko będzie dobrze i wszystkim będzie dobrze i wszystkie sprawy skończą się dobrze. Inąuit Grock...
http://www.forumksiazki.pl/topics43/sen-o-kobietach-pieknych-i-takich-sobie-samuel-beckett-vt3493.htm
BECKETT- GODOT
SAMUEL BECKETT
Beckett On Film: Waiting for Godot Act I 2001
Beckett On Film: Waiting for Godot Act I 2001 LAMENT Somber lament by a confused Vladimir (Barry McGovern).
"CZEKAJĄC NA GODOTA" fragmenty
http://noblisci.bnet.pl/61-70/1969/godot1.html
INNE
***
Beckett in "Catastrophe".2000. A stage director and his female assistant find the blackest protagonist possible, then make him up as white as possible, to create the titular character.
***
Come and Go. queña obra teatral filmada por el escritor irlandes Samuel Beckett del 2000
Come and Go
Act Without Words II. e play by Samuel Beckett. Just fits.
Umieszczanie filmu na stronach zostało wyłączone na żądanie
http://www.youtube.com/watch?v=sCf515excHA
Act Without Words II
http://www.samuel-beckett.net/
TRUVEO > Google Video > "Ostatnia Tasma Krapp" reż. Samuel Beckett, tytułowa rola ...do oglądnięcia
Samuel Beckett Tribute in NYC
Mots clés: Samuel, Beckett, Tributs
FILM
1965, 21 minutes, B&W
Directed by Alan Schneider/Produced by Barney Rosset
O: Buster Keaton /Nel Harrison: Passerby/James Karen: Passerby
Beckett's own cinematic short, starring a somewhat reluctant Buster Keaton. Foxrock provides the following synopsis:
Samuel Beckett’s only venture into the medium of cinema, Film was written in 1963 and filmed in New York in the summer of 1964, directed by Alan Schneider and featuring Buster Keaton. For the shooting Mr. Beckett made his only trip to America. The film, which has no dialogue, takes its basis Berkeley’s theory Esse est percepti, that is “to be is to be perceived”: even after all outside perception -- be it animal, human or divine -- has been suppressed, self perception remains. Film was edited by Sydney Meyers and the cinematography was by Boris Kaufman, both of whom were preeminent in their fields. Film was produced by Barney Rosset and Evergreen Theater.
http://www.themodernword.com/beckett/beckett_film_film1965.html
Beckett On Film: Waiting for Godot Act I 2001
Beckett On Film: Waiting for Godot Act I 2001 LAMENT Somber lament by a confused Vladimir (Barry McGovern).
"CZEKAJĄC NA GODOTA" fragmenty
http://noblisci.bnet.pl/61-70/1969/godot1.html
INNE
***
Beckett in "Catastrophe".2000. A stage director and his female assistant find the blackest protagonist possible, then make him up as white as possible, to create the titular character.
***
Come and Go. queña obra teatral filmada por el escritor irlandes Samuel Beckett del 2000
Come and Go
Act Without Words II. e play by Samuel Beckett. Just fits.
Umieszczanie filmu na stronach zostało wyłączone na żądanie
http://www.youtube.com/watch?v=sCf515excHA
Act Without Words II
http://www.samuel-beckett.net/
TRUVEO > Google Video > "Ostatnia Tasma Krapp" reż. Samuel Beckett, tytułowa rola ...do oglądnięcia
Samuel Beckett Tribute in NYC
Mots clés: Samuel, Beckett, Tributs
FILM
1965, 21 minutes, B&W
Directed by Alan Schneider/Produced by Barney Rosset
O: Buster Keaton /Nel Harrison: Passerby/James Karen: Passerby
Beckett's own cinematic short, starring a somewhat reluctant Buster Keaton. Foxrock provides the following synopsis:
Samuel Beckett’s only venture into the medium of cinema, Film was written in 1963 and filmed in New York in the summer of 1964, directed by Alan Schneider and featuring Buster Keaton. For the shooting Mr. Beckett made his only trip to America. The film, which has no dialogue, takes its basis Berkeley’s theory Esse est percepti, that is “to be is to be perceived”: even after all outside perception -- be it animal, human or divine -- has been suppressed, self perception remains. Film was edited by Sydney Meyers and the cinematography was by Boris Kaufman, both of whom were preeminent in their fields. Film was produced by Barney Rosset and Evergreen Theater.
http://www.themodernword.com/beckett/beckett_film_film1965.html
Samuel Beckett Nienazywalne
Samuel Beckett Nienazywalne*
(fragment powieści)
Proszę, jak wszystko w końcu jakoś się układa, to za sprawą cierpliwości, to za sprawą czasu, który mija, to za sprawą ziemi, która się obraca, że ziemia już się nie obraca, że czas już nie mija, że cierpienie ustaje, wystarczy poczekać, niczego nie robiąc, to niczemu nie służy, niczego nie rozumiejąc, to niczego nie załatwia, i wszystko się układa, nic się nie układa, nic, nic, to się nigdy nie skończy, ten głos nigdy nie ustanie, jestem tutaj sam, pierwszy i ostatni, nie dałem nikomu cierpieć, nie położyłem kresu niczyim cierpieniom, nikt nie przyjdzie, by położyć kres moim, oni nigdy nie odejdą, ja nigdy się nie ruszę, nie będę miał nigdy spokoju, oni też nie, oni się nie upierają, mówią, że się nie upierają, mówią, że ja też się nie upieram, nie chcę pokoju, może i to możliwe, jakbym miał się przy tym upierać, co to takiego, i ta historia o cierpieniu, co to takiego, mówią, że cierpię, możliwe, że lepiej byłoby, gdybym zrobił to, gdybym powiedział tamto, gdybym się poruszył, gdybym zrozumiał, gdyby oni zamilkli, gdyby odeszli, możliwe, skąd niby mam wiedzieć, o takich rzeczach, skąd niby miałbym rozumieć, co takiego mówią, ja nigdy się nie poruszę, nigdy nie zrozumiem, nigdy nie przemówię, oni nigdy nie zamilkną, nigdy nie odejdą, nigdy mnie nie schwytają, nigdy z tego nie zrezygnują, koniec kropka, ja tylko słucham. Wolę to, muszę powiedzieć, że to wolę, jakie to, sami wiecie, wy, jacy wy, no, pewnie publiczność, proszę, jest i publiczność, to przedstawienie, kupujemy bilet i czekamy, a może za darmo, pewnie za darmo, darmowe przedstawienie, czekamy, aż się ono zacznie, jakie ono, no przedstawienie, czekamy, aż zacznie się przedstawienie, darmowe przedstawienie, a może obowiązkowe, obowiązkowe przedstawienie, czekamy, aż się zacznie, obowiązkowe przedstawienie, przydługie, słyszymy głos, może to recytacja, ktoś recytuje, wybrane fragmenty, już wypróbowane, na pewniaka, poranek poetycki, albo improwizuje, ledwie słychać, to jest przedstawienie, nie można wyjść, strach wychodzić, gdzie indziej może jeszcze gorzej, jakoś się ułoży, jakoś rozum wytłumaczy, za wcześnie przyszliśmy, tu trzeba być obeznanym, znać Łacinę, to dopiero się zaczyna, jeszcze się nie zaczęło, to dopiero preludium, on musi odchrząknąć, sam w garderobie, zaraz się pokaże, zaraz rozpocznie, a może to inspicjent, daje instrukcje, ostatnie wskazówki, zaraz pójdzie do góry kurtyna, to jest przedstawienie, zaczekać na przedstawienie, przy odgłosie pomruku, tłumaczymy, czy to w ogóle głos, może tylko powietrze, wznosi się, opada, wyciąga, wiruje, szuka wyjścia, między przeszkodami, a gdzie inni widzowie, nie zauważyliśmy, czekając w napięciu, że czekamy w pojedynkę, to jest przedstawienie, czekać w pojedynkę, w niespokojnym powietrzu, aż się rozpocznie, coś się rozpocznie, aż będzie coś innego niż ja, aż będzie można odejść, już bez strachu, tłumaczymy, może na ślepo, pewno na głucho, już po przedstawieniu, wszystko skończone, a gdzie w takim razie ta dłoń, pomocna dłoń, choćby litościwa, albo opłacana, każe na siebie czekać, ująć twoją i wyprowadzić ze środka, to jest przedstawienie, nic nie kosztuje, czekać w pojedynkę, ślepy, głuchy, nie wiadomo gdzie, nie wiadomo, na co, aż zjawi się ręka, i stąd was wyciągnie, zaprowadzi gdzie indziej, gdzie być może jeszcze gorzej. Proszę, teraz wy, znowu jesteśmy na wy. A teraz to, już wolę to, muszę powiedzieć, że to już wolę, co za pamięć, jak bibuła, nie wiem, już nie wolę, to tylko wiem, więc nie warto tym się zajmować, rzeczą, której już się nie woli, no widzicie, zajmować się tym, a nigdy życiem, trzeba czekać, odkryć swoje preferencje, będzie jeszcze czas, by wszcząć formalne śledztwo. Ponadto, no właśnie, wiążmy jedno z drugim, nigdy nie wiadomo, zresztą ich postawa wobec mnie nie uległa zmianie, pomyliłem się, oni się pomylili, oni mnie zmylili, chcieli mnie zmylić, mówiąc, że uległa zmianie, ich postawa wobec mnie, ale mnie nie zmylili, nie zrozumiałem, co chcieli zrobić, co chcieli mi zrobić, ja mówię to, co mi się mówi, żebym mówił, koniec kropka, jeszcze jak, no ale, nie wiem, nie czuję, bym miał usta, nie czuję, by słowa przepychały się przez moje usta, a kiedy recytuje się ulubiony poemat, jeśli lubi się poezję, w metrze, badź we własnym łóżku, dla siebie, słowa już tam są, w pobliżu, nie robiąc najmniejszego hałasu, tego też nie czuję, słów, które padają, nie wiadomo gdzie, nie wiadomo skąd, kropli milczenia pośród milczenia, nie czuję ich, nie czuję, żebym miał usta, nie czuję, żebym miał głowę, a czy czuję, żebym miał ucho, tylko szczerze proszę, odpowiedzieć, czy czuję, żebym miał ucho, no nie, tym gorzej, nie czuję, żebym miał ucho, oj kiepsko, trzeba to sprawdzić, powinienem coś czuć, tak, ja coś czuję, mówią, że coś czuję, nie wiem, co to jest, nie wiem, co czuję, powiedzcie mi, co czuję, a ja powiem wam, kim jestem, oni powiedzą mi, kim jestem, ja nie zrozumiem, ale zostanie to powiedziane, powiedzą mi, kim jestem, a ja to usłyszę, bez ucha usłyszę, i powiem to, bez ust to powiem, i usłyszę to poza mną, a zaraz potem we mnie, może to właśnie czuję, że jest to, co na zewnątrz i to, co wewnątrz, a ja w środku, pomiędzy, właśnie tym może jestem, rzeczą dzielącą świat na dwoje, z jednej strony to, co na zewnątrz, z drugiej wnętrze, może to coś cienkiego jak blaszka, ja nie jestem ani jedną, ani drugą stroną, ja jestem pośrodku, ja jestem przegrodą, mam dwie powierzchnie, ale nie mam grubości, może to właśnie czuję, to, jak wibruję, jestem tympanum, z jednej strony czaszka, z drugiej strony świat, ja nie jestem ani z tego, ani z tamtego, to nie do mnie mówią, nie o mnie myślą, nie, nic z tych rzeczy, nic takiego nie czuję, spróbujcie innych rzeczy, co za zgraja bydlaków, powiedzcie coś innego, żebym to usłyszał, nie wiem jak, żebym powtórzył, nie wiem jak, co za gbury, mimo wszystko, żeby wciąż mówić to samo, chcieć, żebym ja to samo mówił, a przecież wiedzą, że to nie to, nie, oni też nic nie wiedzą, zapominalscy, myślą, że ulegają zmianom, a nie ulegają, do śmierci będą mówić to samo, a potem może chwila milczenia, dopóki kolejna ekipa nie stawi się na miejscu, kolejna banda nie zabierze się do dzieła, tylko ja jestem nieśmiertelny, a jak byście chcieli, ja nie mogę się urodzić, może tak to sobie wykalkulowali, wciąż to samo mówić, jedno pokolenie po drugim, obrzucać mnie tym samym, aż wyjdę z siebie i zacznę krzyczeć z wściekłości, a wtedy powiedzą, o! zakwilił!, zaraz zacznie charczeć, to już zaprogramowane, wynośmy się stąd, do diabła, nic tu po nas być przy tym, inni na nas czekają, z tym nieszczęśnikiem już koniec, skończone już jego niedole, zaraz się zaczną jego niedole, zaraz się skończą jego niedole, uratował się, my go uratowaliśmy, wszyscy są jednacy, wszyscy dają się uratować, wszyscy dają się urodzić, ten to był twardziel, jeszcze zrobi świetną karierę, co za gniew, co za wyrzuty sumienia, nigdy sobie nie wybaczy, i, tak rozprawiając, wyniosą się, gęsiego jak Indianie, albo idąc parami, wzdłuż brzegu, proszę, to brzeg, po nadmorskich kamykach, po piasku, w wieczornej aurze, to jest wieczór, to wszystko, co wiadomo, wieczór, i cienie, nie ważne gdzie, gdzieś na ziemi. Tak, ale wyjść z siebie, obejdzie się bez wściekłości, ani bez wieczora, to nie takie pewne, to nie konieczne, i o świcie są też długie cienie, tych, którzy trzymają się jeszcze na nogach, to tylko się liczy, tylko cień się liczy, bez własnego życia, bez kszałtu, bez wytchnienia, to może świt, wieczór nocy, nie o to chodzi, więc się wynoszą, odchodzą, do moich braci, tylko nie to, żadnych braci, otóż to, cofnij to słowo, oni nie wiedzą, odchodzą, nie wiedząc dokąd, do swego pana, to możliwe, żeby ich wyzwolił, z nimi już koniec, dla mnie się zaczyna, koniec się zaczyna, oni się zatrzymują, posłuchać moich krzyków, już się nie zatrzymają, owszem, zatrzymają się, moje krzyki się zatrzymają, na jakąś chwilę, przestanę krzyczeć, żeby posłuchać, czy nikt mi nie odpowie, żeby popatrzeć, czy nikt nie przychodzi, a potem pójdę, zamknę oczy i pójdę, krzycząc, krzyczeć gdzie indziej. Tak, no ale moje usta, nie otworzę ich, nie będę w stanie, przecież ich nie mam, dobre sobie, no to mi wyrosną, najpierw mała dziura, coraz szersza, coraz głębsza, powietrze wleje się we mnie, ożywcze powietrze, i natychmiast ze mnie wyleci, pełne krzyku. Ale czy nie żądam trochę za wiele, czy to nie za wiele, żądać aż tyle, od takiej odrobiny, na co to się przyda? Czy nie wystarczyłoby - nie naruszając tej rzeczy jako takiej, takiej jak zawsze, nie wydrążając tam ust, gdzie ból nawet nie wyżłobiłby zmarszczki, czy nie wystarczyłoby, co, czego, straciłem wątek, szkoda, wybierzmy więc inny, czy nie wystarczyłby mały ruch, że coś się ugięło, albo podniosło, lekki prztyczek który wprawiłby w ruch całą resztę, jak lawina od kulki śniegu, natychmiast zrobiłoby się z tego ogólne poruszenie, powszechna lokomocja, podróże we właściwym rozumieniu, służbowe, naukowe, prywatne, spontanicznie nieskrępowane, przechadzki parami i w pojedynkę, mówię w ogólnym zarysie, uprawianie sportu, bezsenne noce, ćwiczenia rozluźniające, ataksja, spazmy, pośmierne zastyganie, wyłanianie się struktury kostnej, to powinno wystarczyć. To tylko kwestia słów, głosów, nie należy o tym zapominać, należy próbować nie zapomnieć tego całkowicie, że to jest coś, co trzeba powiedzieć, żeby oni powiedzieli, żebym ja powiedział, to nie jest całkiem jasne, należałoby zastanowić się, czy cały ten mętlik o życiu i śmierci nie jest im doskonale obcy, tak jak i mnie.
Samuel Beckett przełożył Marek Kędzierski
(fragment powieści)
Proszę, jak wszystko w końcu jakoś się układa, to za sprawą cierpliwości, to za sprawą czasu, który mija, to za sprawą ziemi, która się obraca, że ziemia już się nie obraca, że czas już nie mija, że cierpienie ustaje, wystarczy poczekać, niczego nie robiąc, to niczemu nie służy, niczego nie rozumiejąc, to niczego nie załatwia, i wszystko się układa, nic się nie układa, nic, nic, to się nigdy nie skończy, ten głos nigdy nie ustanie, jestem tutaj sam, pierwszy i ostatni, nie dałem nikomu cierpieć, nie położyłem kresu niczyim cierpieniom, nikt nie przyjdzie, by położyć kres moim, oni nigdy nie odejdą, ja nigdy się nie ruszę, nie będę miał nigdy spokoju, oni też nie, oni się nie upierają, mówią, że się nie upierają, mówią, że ja też się nie upieram, nie chcę pokoju, może i to możliwe, jakbym miał się przy tym upierać, co to takiego, i ta historia o cierpieniu, co to takiego, mówią, że cierpię, możliwe, że lepiej byłoby, gdybym zrobił to, gdybym powiedział tamto, gdybym się poruszył, gdybym zrozumiał, gdyby oni zamilkli, gdyby odeszli, możliwe, skąd niby mam wiedzieć, o takich rzeczach, skąd niby miałbym rozumieć, co takiego mówią, ja nigdy się nie poruszę, nigdy nie zrozumiem, nigdy nie przemówię, oni nigdy nie zamilkną, nigdy nie odejdą, nigdy mnie nie schwytają, nigdy z tego nie zrezygnują, koniec kropka, ja tylko słucham. Wolę to, muszę powiedzieć, że to wolę, jakie to, sami wiecie, wy, jacy wy, no, pewnie publiczność, proszę, jest i publiczność, to przedstawienie, kupujemy bilet i czekamy, a może za darmo, pewnie za darmo, darmowe przedstawienie, czekamy, aż się ono zacznie, jakie ono, no przedstawienie, czekamy, aż zacznie się przedstawienie, darmowe przedstawienie, a może obowiązkowe, obowiązkowe przedstawienie, czekamy, aż się zacznie, obowiązkowe przedstawienie, przydługie, słyszymy głos, może to recytacja, ktoś recytuje, wybrane fragmenty, już wypróbowane, na pewniaka, poranek poetycki, albo improwizuje, ledwie słychać, to jest przedstawienie, nie można wyjść, strach wychodzić, gdzie indziej może jeszcze gorzej, jakoś się ułoży, jakoś rozum wytłumaczy, za wcześnie przyszliśmy, tu trzeba być obeznanym, znać Łacinę, to dopiero się zaczyna, jeszcze się nie zaczęło, to dopiero preludium, on musi odchrząknąć, sam w garderobie, zaraz się pokaże, zaraz rozpocznie, a może to inspicjent, daje instrukcje, ostatnie wskazówki, zaraz pójdzie do góry kurtyna, to jest przedstawienie, zaczekać na przedstawienie, przy odgłosie pomruku, tłumaczymy, czy to w ogóle głos, może tylko powietrze, wznosi się, opada, wyciąga, wiruje, szuka wyjścia, między przeszkodami, a gdzie inni widzowie, nie zauważyliśmy, czekając w napięciu, że czekamy w pojedynkę, to jest przedstawienie, czekać w pojedynkę, w niespokojnym powietrzu, aż się rozpocznie, coś się rozpocznie, aż będzie coś innego niż ja, aż będzie można odejść, już bez strachu, tłumaczymy, może na ślepo, pewno na głucho, już po przedstawieniu, wszystko skończone, a gdzie w takim razie ta dłoń, pomocna dłoń, choćby litościwa, albo opłacana, każe na siebie czekać, ująć twoją i wyprowadzić ze środka, to jest przedstawienie, nic nie kosztuje, czekać w pojedynkę, ślepy, głuchy, nie wiadomo gdzie, nie wiadomo, na co, aż zjawi się ręka, i stąd was wyciągnie, zaprowadzi gdzie indziej, gdzie być może jeszcze gorzej. Proszę, teraz wy, znowu jesteśmy na wy. A teraz to, już wolę to, muszę powiedzieć, że to już wolę, co za pamięć, jak bibuła, nie wiem, już nie wolę, to tylko wiem, więc nie warto tym się zajmować, rzeczą, której już się nie woli, no widzicie, zajmować się tym, a nigdy życiem, trzeba czekać, odkryć swoje preferencje, będzie jeszcze czas, by wszcząć formalne śledztwo. Ponadto, no właśnie, wiążmy jedno z drugim, nigdy nie wiadomo, zresztą ich postawa wobec mnie nie uległa zmianie, pomyliłem się, oni się pomylili, oni mnie zmylili, chcieli mnie zmylić, mówiąc, że uległa zmianie, ich postawa wobec mnie, ale mnie nie zmylili, nie zrozumiałem, co chcieli zrobić, co chcieli mi zrobić, ja mówię to, co mi się mówi, żebym mówił, koniec kropka, jeszcze jak, no ale, nie wiem, nie czuję, bym miał usta, nie czuję, by słowa przepychały się przez moje usta, a kiedy recytuje się ulubiony poemat, jeśli lubi się poezję, w metrze, badź we własnym łóżku, dla siebie, słowa już tam są, w pobliżu, nie robiąc najmniejszego hałasu, tego też nie czuję, słów, które padają, nie wiadomo gdzie, nie wiadomo skąd, kropli milczenia pośród milczenia, nie czuję ich, nie czuję, żebym miał usta, nie czuję, żebym miał głowę, a czy czuję, żebym miał ucho, tylko szczerze proszę, odpowiedzieć, czy czuję, żebym miał ucho, no nie, tym gorzej, nie czuję, żebym miał ucho, oj kiepsko, trzeba to sprawdzić, powinienem coś czuć, tak, ja coś czuję, mówią, że coś czuję, nie wiem, co to jest, nie wiem, co czuję, powiedzcie mi, co czuję, a ja powiem wam, kim jestem, oni powiedzą mi, kim jestem, ja nie zrozumiem, ale zostanie to powiedziane, powiedzą mi, kim jestem, a ja to usłyszę, bez ucha usłyszę, i powiem to, bez ust to powiem, i usłyszę to poza mną, a zaraz potem we mnie, może to właśnie czuję, że jest to, co na zewnątrz i to, co wewnątrz, a ja w środku, pomiędzy, właśnie tym może jestem, rzeczą dzielącą świat na dwoje, z jednej strony to, co na zewnątrz, z drugiej wnętrze, może to coś cienkiego jak blaszka, ja nie jestem ani jedną, ani drugą stroną, ja jestem pośrodku, ja jestem przegrodą, mam dwie powierzchnie, ale nie mam grubości, może to właśnie czuję, to, jak wibruję, jestem tympanum, z jednej strony czaszka, z drugiej strony świat, ja nie jestem ani z tego, ani z tamtego, to nie do mnie mówią, nie o mnie myślą, nie, nic z tych rzeczy, nic takiego nie czuję, spróbujcie innych rzeczy, co za zgraja bydlaków, powiedzcie coś innego, żebym to usłyszał, nie wiem jak, żebym powtórzył, nie wiem jak, co za gbury, mimo wszystko, żeby wciąż mówić to samo, chcieć, żebym ja to samo mówił, a przecież wiedzą, że to nie to, nie, oni też nic nie wiedzą, zapominalscy, myślą, że ulegają zmianom, a nie ulegają, do śmierci będą mówić to samo, a potem może chwila milczenia, dopóki kolejna ekipa nie stawi się na miejscu, kolejna banda nie zabierze się do dzieła, tylko ja jestem nieśmiertelny, a jak byście chcieli, ja nie mogę się urodzić, może tak to sobie wykalkulowali, wciąż to samo mówić, jedno pokolenie po drugim, obrzucać mnie tym samym, aż wyjdę z siebie i zacznę krzyczeć z wściekłości, a wtedy powiedzą, o! zakwilił!, zaraz zacznie charczeć, to już zaprogramowane, wynośmy się stąd, do diabła, nic tu po nas być przy tym, inni na nas czekają, z tym nieszczęśnikiem już koniec, skończone już jego niedole, zaraz się zaczną jego niedole, zaraz się skończą jego niedole, uratował się, my go uratowaliśmy, wszyscy są jednacy, wszyscy dają się uratować, wszyscy dają się urodzić, ten to był twardziel, jeszcze zrobi świetną karierę, co za gniew, co za wyrzuty sumienia, nigdy sobie nie wybaczy, i, tak rozprawiając, wyniosą się, gęsiego jak Indianie, albo idąc parami, wzdłuż brzegu, proszę, to brzeg, po nadmorskich kamykach, po piasku, w wieczornej aurze, to jest wieczór, to wszystko, co wiadomo, wieczór, i cienie, nie ważne gdzie, gdzieś na ziemi. Tak, ale wyjść z siebie, obejdzie się bez wściekłości, ani bez wieczora, to nie takie pewne, to nie konieczne, i o świcie są też długie cienie, tych, którzy trzymają się jeszcze na nogach, to tylko się liczy, tylko cień się liczy, bez własnego życia, bez kszałtu, bez wytchnienia, to może świt, wieczór nocy, nie o to chodzi, więc się wynoszą, odchodzą, do moich braci, tylko nie to, żadnych braci, otóż to, cofnij to słowo, oni nie wiedzą, odchodzą, nie wiedząc dokąd, do swego pana, to możliwe, żeby ich wyzwolił, z nimi już koniec, dla mnie się zaczyna, koniec się zaczyna, oni się zatrzymują, posłuchać moich krzyków, już się nie zatrzymają, owszem, zatrzymają się, moje krzyki się zatrzymają, na jakąś chwilę, przestanę krzyczeć, żeby posłuchać, czy nikt mi nie odpowie, żeby popatrzeć, czy nikt nie przychodzi, a potem pójdę, zamknę oczy i pójdę, krzycząc, krzyczeć gdzie indziej. Tak, no ale moje usta, nie otworzę ich, nie będę w stanie, przecież ich nie mam, dobre sobie, no to mi wyrosną, najpierw mała dziura, coraz szersza, coraz głębsza, powietrze wleje się we mnie, ożywcze powietrze, i natychmiast ze mnie wyleci, pełne krzyku. Ale czy nie żądam trochę za wiele, czy to nie za wiele, żądać aż tyle, od takiej odrobiny, na co to się przyda? Czy nie wystarczyłoby - nie naruszając tej rzeczy jako takiej, takiej jak zawsze, nie wydrążając tam ust, gdzie ból nawet nie wyżłobiłby zmarszczki, czy nie wystarczyłoby, co, czego, straciłem wątek, szkoda, wybierzmy więc inny, czy nie wystarczyłby mały ruch, że coś się ugięło, albo podniosło, lekki prztyczek który wprawiłby w ruch całą resztę, jak lawina od kulki śniegu, natychmiast zrobiłoby się z tego ogólne poruszenie, powszechna lokomocja, podróże we właściwym rozumieniu, służbowe, naukowe, prywatne, spontanicznie nieskrępowane, przechadzki parami i w pojedynkę, mówię w ogólnym zarysie, uprawianie sportu, bezsenne noce, ćwiczenia rozluźniające, ataksja, spazmy, pośmierne zastyganie, wyłanianie się struktury kostnej, to powinno wystarczyć. To tylko kwestia słów, głosów, nie należy o tym zapominać, należy próbować nie zapomnieć tego całkowicie, że to jest coś, co trzeba powiedzieć, żeby oni powiedzieli, żebym ja powiedział, to nie jest całkiem jasne, należałoby zastanowić się, czy cały ten mętlik o życiu i śmierci nie jest im doskonale obcy, tak jak i mnie.
Samuel Beckett przełożył Marek Kędzierski
Subskrybuj:
Posty (Atom)